15:27

Nie będziesz całować mojego dziecka w usta!

Nie będziesz całować mojego dziecka w usta!

Była osoba, która zaraz przy pierwszym kontakcie z moją córką, od razu chciała zaserwować jej buziaka. W usta. I choć miałem wtedy dziecko na rękach, nie zdążyłem zareagować. Zwyczajnie nie spodziewałem się ataku, więc nie byłem na niego przygotowany. Na szczęście córcia okazała się bardziej czujna ode mnie, a do tego dysponowała znakomitym refleksem – w porę więc odwróciła głowę, dzięki czemu całus trafił w polik.

Odetchnąłem z ulgą, a przy tym byłem dumny z reakcji córki. Oczywiście, że była to reakcja instynktowna, a nie świadoma. Ale jak najbardziej prawidłowa. Osoba widziana pierwszy raz, próbuje zrobić coś, co dla małego dziecka było całkowicie obce.

Osoba, która chciała pocałować dziecko w usta, była równie zaskoczona, co moja pociecha. Wyglądała nawet na dość zasmuconą. Tak, jakby uznała, że dziecko poprzez swoją reakcję ją odrzuciło. Szybko więc wyjaśniłem, że córka po prostu nie zna czegoś takiego, jak całowanie ją w usta. Ta informacja również była zaskakująca, ale została przyjęta z akceptacją.

Była też inna osoba, która oczekując pierwszego spotkania z moim dzieckiem stwierdziła, że już się nie może doczekać, aż będzie mogła je przytulić i ucałować. Ponieważ wiedziałem, że jest to osoba, która nawet w całowaniu w usta swoich kilkunastoletnich dzieci nie widziała niczego złego, pospieszyłem z informacją, że owszem – będzie mogła dać buziaka, ale nie w usta.

Na twarzy tej osoby pojawiło się ogromne zaskoczenie. Konieczne było wytłumaczenie powodu zakazu całowania dziecka w usta. I choć podawane argumenty nie robiły kompletnie żadnego wrażenia, ostatecznie prośba została uszanowana. Uff…

ZATRZYMAJ SWOJE ZARAZKI DLA SIEBIE

Bo z tymi argumentami jest tak, że można je podawać, wymieniać jeden po drugim, ale jeśli ktoś ma w tej kwestii odmienne zdanie, to nic go nie zmieni. Można wymieniać, że w ten sposób chroni się dziecko przed wirusem opryszczki (groźnym również w stanie uśpienia, a dla dziecka – śmiertelnie groźny), mononukleozą, próchnicą (niebezpieczną nawet, gdy dziecko nie ma jeszcze zębów), cytomegalią i wieloma innymi, wstrętnymi, dziwnie brzmiącymi ustrojstwami. W odpowiedzi usłyszymy co najwyżej „aha”. I tyle. Zmiany zdania nie ma co oczekiwać.

POWIEDZ MI PO CO

Poza aspektem zdrowotno-higienicznym, jest jeszcze inna kwestia, jeszcze jedno pytanie, które zwykle pozostaje bez odpowiedzi: po co? Po co całować dziecko w usta, skoro można to zrobić w rączkę, czółko, brzuszek, stópkę, szyjkę… Takich miejsc jest sporo. Dlaczego więc dla niektórych to usta są jedyną, a przynajmniej najwłaściwszą częścią ciała dziecka, która nadaje się do całowania?

Dlaczego te same osoby, które są zwolennikami całowania dzieci w usta, nie robią tego samego z dorosłymi? Dlaczego ludzie uważają, że mają prawo robić to dziecku, skoro w pełni świadomie nie robią tego innym ludziom? Przecież dziecko to też człowiek! Z takim samym (właściwie,  to nawet większym) prawem do poszanowania jego nietykalności cielesnej, co dorosły. A całowanie w usta jest naruszeniem tej nietykalności.

TYLKO DLA ZAKOCHANYCH

Może i jestem niepoprawnym romantykiem. Ale uważam, że nawet pomijając wszystko to, co napisałem wcześniej, całowanie w usta powinno być zarezerwowane dla zakochanych. Przy czym pamiętać należy, że zakochani, to nie to samo, co kochający. Całus w usta powinien być czymś wyjątkowym. Czymś szczególnym. Czymś intymnym. W końcu usta są jedną ze stref erogennych…

NIE MA POWODU DO CAŁOWANIA W USTA

Nie znajduję ani jednego argumentu przemawiającego za tym, że całowanie dziecka w usta jest czymś normalnym i właściwym. Za to mam wiele takich, które takiej możliwości w ogóle nie dopuszczają.

Bardzo możliwe, że masz odmienne zdanie od mojego. Być może wynika to z niewiedzy. Z nieświadomości, czym całowanie dziecka w usta może grozić. Wtedy, być może wystarczy uświadomienie zagrożeń.

Głęboko też wierzę, że nie jesteś jedną z tych osób, które całując swoje dziecko w usta tłumaczą: to jest moje dziecko, i mogę z nim robić co chcę! Otóż nie! Co prawda to jest twoje dziecko, ale nie sprawia to, że możesz z nim robić wszystko, na co tylko masz ochotę. A z takimi „argumentami” spotykałem się niestety często w dyskusjach. Zdecydowanie zbyt często…

SZANUJ, BO BĘDZIE ŹLE

Tak jak najprawdopodobniej i tak nie jestem w stanie przekonać zwolenników całowania dzieci w usta do zmiany zdania, tak tym bardziej nie mam możliwości, ani ochoty pilnowania, by tego nie robiły. Mam jednak możliwość, ochotę, a nawet potrzebę chronienia przed tym mojego dziecka. I będę to robił. Będę walczył jak lew.

Dotychczas mi się udawało załatwiać sprawę polubownie. Ale jeśli tylko trafi się osoba, która nie uszanuje mojego podejścia do tematu, pokażę pazurki.

Czuj się ostrzeżony.

20:45

Poradniki i szkolenia nie działają!

Poradniki i szkolenia nie działają!

Półki w księgarniach uginają się od wszelkiej maści poradników i kursów, mających nauczyć nas nowych umiejętności lub poprawić jakość naszego życia. Dyski twarde księgarń ebooków przepełnione są tego typu pozycjami. I jak przyznają sami księgarze – segment ten jest jednym z najlepiej się sprzedających. Również wielkie sale konferencyjne pękają w szwach podczas różnego rodzaju szkoleń, kursów i wykładów, które mają być receptą na sukces. Dlaczego więc tak mało z nas sukces ten osiąga?

Prawdą jest, że przyczyną braku skuteczności niektórych z pozycji jest fakt, że głoszone w nich treści nigdy nie powinny ujrzeć światła dziennego i na zawsze pozostać w umysłach ich twórców. Pół biedy, gdy okazują się one po prostu bezwartościowe. Ale bywają i takie, które są szkodliwe i niebezpieczne – patrz teorie Beaty Pawlikowskiej na temat depresji.

Daleki jednak jestem od stwierdzenia, że wszystkie te kursy, szkolenia, poradniki, wykłady i konferencje, to jedna wielka ściema. Wręcz przeciwnie. Wiele z tych rzeczy jest bogatych w cenne informacje, które naprawdę mogą wzbogacić nasze życie. Dlaczego więc tego nie robią? Albo inaczej – dlaczego pomimo takiej dostępności sposobów na wszelkiego rodzaju sukces, tak niewielu może się nim poszczycić?

SUKCES. CO TO W OGÓLE JEST?

Dla uproszczenia rozważań w tej dyskusji przyjąłem, że sukcesem jest osiągnięcie tego, co było motywacją zakupu danego poradnika, kursu czy biletu na szkolenie. Dla przykładu – jeśli kupiłeś książkę „Niemiecki w 30 dni”, to sukcesem będzie nauczenie się języka niemieckiego (niekoniecznie w 30 dni). Dla osoby kupującej książkę „Laptopowy milioner” (tak, jest taka), sukcesem będzie zarobienie milionów, siedząc przed komputerem. Jeśli nabyłeś książkę „Bloger i Social Media”, to sukcesem będzie rozwój bloga, jego społeczności i zarabianie na blogowaniu.

POWIDZ MI JAK…?

Przy tej ostatniej pozycji zatrzymamy się na dłużej. Jej autor, Jason Hunt, podzielił się niedawno na blogu pewnym spostrzeżeniem. Otóż okazuje się, że wśród ogromu pytań, jakie dostaje osobiście, jak i drogą elektroniczną, jedno nigdy nie pada. Nikt nie pyta go o to, jak być lepszym twórcą. Całość możecie przeczytać tutaj: [klik].

Autor przedstawia tam też dwie teorie, mające tłumaczyć przyczyny takiego stanu rzeczy. Jedną z nich jest przekonanie ludzi, że tę wiedzę posiadają, więc nie muszą o nią dopytywać. Druga teoria mówi o myleniu bycia najlepszym z byciem najpopularniejszym, więc ludzie zamiast dążyć do tego pierwszego, chcą osiągnąć to drugie. I jakkolwiek słuszne są te teorie, osobiście dodałbym jeszcze jedną.

Aby odpowiedź była jak najbardziej wartościowa, konkretne pytania należy zadać konkretnym ludziom. To znaczy, że piłkarza nie pytamy się o to, jak grać w koszykówkę, a piosenkarki o to, jak być znakomitym aktorem. Skoro więc Jason Hunt od lat kreował swój wizerunek jako osoby, która wie jak monetyzować blogowanie, to właśnie o to pytają go ludzie. Nie twierdzę, że się na dobrym pisaniu nie zna. Wręcz przeciwnie. Ale nie jest to dziedzina, w której kojarzony jest jako autorytet.

PYTANIE --> ODPOWIEDŹ. KROPKA

Zostawmy już jednak kwestię tego o co pytają, a skupmy się na samych pytaniach, nadal trzymając się przykładu Jasona Hunta. Tomek (czyli właśnie Jason Hunt) znakomicie zdaje sobie sprawę z tego, czego oczekują od niego ludzie. Jasnych, prostych i skutecznych odpowiedzi. W ten sposób skonstruowane są też jego książki o blogowaniu i social mediach. Ich struktura zawsze wygląda tak samo: pytanie – odpowiedź, pytanie – odpowiedź, pytanie… I tak w kółko.

Sprawdza się to naprawdę dobrze. Raz, że jest przejrzyście, a dwa – konkretnie. Co bardzo dobrze wpisuje się w potrzeby większości. Tego właśnie ludzie chcą. Mają problem na który oczekują natychmiastowego rozwiązania. Tu i teraz. I co ważne, żeby nie musieli się przy tym natrudzić.

Czytałem niedawno w jakiejś gazecie wywiad z panią psycholog na temat radzenia sobie ze złością i frustracją podczas opieki nad dzieckiem, które pojawiają się w życiu każdego rodzica. Pani opowiedziała historię, jak doradziła pewnej kobiecie właśnie w tej kwestii. Poleciła chyba wszystkim znane „liczenie do 10”. Sposób jest prosty – należy oddychając spokojnie, policzyć do 10. 

Proste? Proste! Natychmiastowe? Oczywiście! Przecież trwa to raptem 10 sekund.

Jednak kobiecie, która pytała o sposób na złość to nie odpowiadało. Powiedziała, że zna zaproponowaną metodę, ale na nią ona nie działa. A na pytanie pani psycholog czy kiedyś tego próbowała, odpowiedziała szczerze, że nie. No bo po co, prawda…? 

HOKUS POKUS

I tu dochodzimy do sedna problemu. Ludzie traktują poradniki jako magiczne księgi, mające dać im równie magiczne zaklęcia, które w mgnieniu oka odmienią ich życie. A autorytet to taki mag, który poproszony o pomoc udzieli machnie swoją różdżką i wypowiadając tajne formułki sprawi, że sukces stanie się naszym udziałem. 

Tymczasem nie. To nie jest takie proste. Na pytanie „Jak dostać się do filharmonii?”nie usłyszymy, że najpierw w lewo, potem dwie przecznice prosto, potem znowu w lewo, i gotowe – jesteś na miejscu. Nie moi drodzy. Co najwyżej usłyszymy, że trzeba ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. I się nie poddawać.

Mogą trafić się i tacy „magowie”, którzy podzielą się swymi zaklęciami. Co więcej, mogą się one okazać naprawdę skuteczne. Osiągniesz swój wymarzony sukces. Ale co z tego, skoro i tak zaraz go stracisz?

Z sukcesami na skróty jest zawsze tak samo. Możesz go osiągnąć, ale nad nim nie zapanujesz. I ostatecznie znajdziesz się w sytuacji jeszcze gorszej, niż przed tym sukcesem. Tak się dzieje z większością osób, które wygrały duże sumy na loterii. Właśnie dlatego, że nie przeszły pełnej drogi do miejsca w którym się znaleźli. Drogi w trakcie której nauczyliby się co, jak i dlaczego działa tak, a nie inaczej. Jakie działanie przynosi jaki efekt, itd.

DLACZEGO WIĘC TO NIE DZIAŁA?

Domyślasz się już dlaczego, pomimo takiego zatrzęsienia poradników, kursów, szkoleń i wykładów, oraz tak wielkiego zainteresowania nimi, tak mało osób osiąga sukces? Dlaczego to wszystko nie działa?

Bo nie! Bo to nie ma działać.

Rolą wszystkich tych rzeczy jest przekazanie konkretnych informacji, wiedzy, technik i sposobów na osiągnięcie czegoś. Działać ma ich odbiorca. A ten, zwykle jest leniem. Leniem, który jeśli w ogóle przeczyta kupiony poradnik, to prędzej krzyknie, że jest on do dupy, niż ruszy własne cztery litery, żeby wiedzę którą zdobył,  sprawdzić w działaniu.

PYTANIE --> ODPOWIEDŹ --> DZIAŁANIE --> EFEKT

Czytanie poradników, to żaden wstyd. Wręcz przeciwnie. Często świadczy to o mądrości i rozwadze danej osoby. Jest to przecież jasny sygnał, że osoba ta chce coś zmienić lub coś osiągnąć. Ale kupowanie kolejnych książek nic nie zmieni. Znam takich, co mają sporo poradników, a nawet jednego nie przeczytali. Samo czytanie też nic nie da. Tak jak nie da nic kolejny wyjazd na szkolenie czy konferencję. 

Jedynym sposobem na to, by wydana kasa była dobrą inwestycją, a nie wyrzuceniem jej w błoto, to działanie. Przekucie zdobytej wiedzy w realne efekty. Tylko wtedy, nawet jeśli nie osiągniesz od razu sukcesu, zdobyte doświadczenie i wnioski, jakie będzie można z tego wyciągnąć, sprawią, że sukces będzie bliżej. Realnie bliżej.

To nie jest łatwe. I bardzo dobrze! Bo czym jest sukces, który łatwo przychodzi?

15:30

Kawa i czekoladki sposobem na kreatywność? Sprawdzam!

Kawa i czekoladki sposobem na kreatywność? Sprawdzam!

Pusta biała przestrzeń na monitorze, symbolizująca nieskalaną żadnymi zapiskami kartkę papieru, to koszmar każdego, dla kogo pisanie jest w jakikolwiek sposób ważne. Czy to zawodowo, czy po prostu z pasji. Brak weny, to najgorsza rzecz, jaka może spotkać ludzi słowa pisanego. Gdyby tak istniał jakiś naprawdę skuteczny, a przy tym przyjemny sposób na zwiększenie swej kreatywności…

Jako osoba pisząca teksty na zamówienie [napiszemy.to] oraz bloger, który poważnie podchodzi do swojej pracy i pasji, mam podwójnie wysokie zapotrzebowanie na kreatywność. Dlatego też, gdy tylko zobaczyłem reklamy produktów, których producenci obiecują rozwiązanie problemu pustej kartki, powiedziałem to, co w takich sytuacjach zwykł mówić AdBusterSPRAWDŹMY TO!

WAWEL I JEGO KASZTANKI

Kasztanki uwielbiam. Naprawdę. Lubię je tak bardzo, że kiedyś, gdy znajomy koniecznie chciał się jakoś odwdzięczyć za okazaną mu pomoc, powiedziałem, że może to zrobić „płacąc” Kasztankami właśnie. A były one tym cenniejsze, że mieszkałem wtedy w Monachium, gdzie nie dało się ich znaleźć. Za to znajomy regularnie jeździł do Polski.

Gdy więc zobaczyłem w TV poniższą reklamę, która obiecuje mi wzrost kreatywności w zamian za jedzenie Kasztanków, moja decyzja o ich zakupie była natychmiastowa.


Już na samym początku filmu widać, że występująca w nim pani zmaga się ze wspomnianą tu pustą kartką, i zupełnie nie może sobie poradzić z jej wypełnieniem. Wszystko zmienia się diametralnie i natychmiast, gdy tylko skosztuje Kasztanków.

Czy można zrobić bardziej zachęcający film dla blogera i copywritera? Nie sądzę.

NIEBIESKA WOSEBA

Gdy już byłem prawie gotów do wyjścia po Kasztanki, zobaczyłem w telewizji kolejną reklamę. I już wiedziałem, że moja lista zakupów musi koniecznie powiększyć się o jeszcze jedną pozycję –  kawę Woseba. Niebieską.

Bo to ona sprawi, że odnajdę w sobie kreatywność. Zobaczcie sami:


Okazja była tym bardziej dogodna, że właśnie postanowiliśmy z Żoną, że po kilku miesiącach picia kawy rozpuszczalnej, wracamy do tej prawdziwej, mielonej. Co prawda Woseby jeszcze nigdy nie piłem, ale najwyższa pora spróbować. Przecież nawet jeśli nie będzie smakować, to zyskam kreatywność!

KONSUMPCJA, CZYLI TESTOWANIE

Testowanie było prawdziwą przyjemnością. Nie dość, że produkty były same w sobie bardzo dobre, to jeszcze ich wspólne zestawienie wypada znakomicie. No bo sami powiedzcie – czy kawa i czekoladki, to nie idealna para?

Co do jakości Kasztanków, nie miałem żadnych obaw ani wątpliwości. W końcu od bardzo dawna znam i uwielbiam ich smak. Z rezerwą natomiast podszedłem do kawy. Woseba była dla mnie nowym doświadczeniem i nie wiedziałem czego się spodziewać. Okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Kawa okazała się naprawdę dobrym trunkiem.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to zestawienie kawy i cukierków pozwoliło na uzyskanie efektu synergii. Dzięki czemu doświadczenie było pełniejsze i przyjemniejsze. I nawet, gdyby się okazało, że obiecana kreatywność, to co najwyżej owoc (nomen omen) kreatywności twórców reklam, to już same walory smakowe wynagrodziłyby ten brak.

CO Z TĄ KREATYWNOŚCIĄ?

No właśnie? A co z tym, co w całej tej konfrontacji najważniejsze? Co z kreatywnością?

Cóż, dość powiedzieć, że już sam ten tekst powstał dzięki Kasztankom i Wosebie. Zrobiłem też kilkadziesiąt zdjęć tych produktów. I choć wykorzystałem raptem jedno z nich, to nie da się ukryć, że już samo ich wykonywanie było czynnością bardzo kreatywną. Wygląda więc na to, że coś jest na rzeczy!

OH WAIT…

A nie, chwila… Przecież ja na pomysł tego tekstu wpadłem jeszcze zanim skonsumowałem reklamowane produkty. Fotki też robiłem przed pierwszym łykiem kawy i przed pierwszym kęsem czekoladki. Albo więc produkty te wpływają pozytywnie na kreatywność jeszcze przed ich konsumpcją, albo…

Albo sami wiecie co.

W każdym razie, jeśli kiedyś blog ten zniknie z sieci, bo zabraknie mi kreatywności potrzebnej do jego prowadzenia i rozwoju, to już wiecie do kogo wysyłać zażalenia. ;)




16:00

Ślub w Konsulacie RP, czyli karuzela absurdu

Ślub w Konsulacie RP, czyli karuzela absurdu

Wydawać by się mogło, że ślub w urzędzie, to czysta formalność. Umawiasz termin, uiszczasz stosowną opłatę, a potem już tylko przychodzisz w wyznaczonym dniu o ustalonej porze, by wyrecytować formułki, nałożyć obrączki oraz podpisać dokument. I o ile sama uroczystość ślubna jest rzeczywiście formalnością, o tyle zorganizowanie jej, to prawdziwa przygoda. A przynajmniej w momencie, gdy ślub planujesz wziąć za granicą. Wtedy absurd goni absurd…

Znalazłem niedawno swój rachunek z Konsulatu Generalnego RP w Monachium na opłatę za zawarcie związku małżeńskiego przed Konsulem. I nagle przypomniało mi się co najmniej kilka dziwnych, a czasem nawet bardzo dziwnych i do dziś niewyjaśnionych sytuacji związanych z zorganizowaniem ślubu. Niektóre takie, które mogły przytrafić się każdemu, kto chciał cokolwiek załatwić w tej placówce, inne zaś takie, które dotyczą jedynie organizowania ślubu przed Konsulem. Zaczniemy od tych pierwszych.

Pińcet maili

Ponieważ Konsulat czynny jest w godzinach raczej niedogodnych dla osób pracujących, do tego dodzwonienie się tam graniczy z cudem, postanowiłem kilka spraw dogadać za pośrednictwem poczty elektronicznej. Wydawało mi się to najlepszym rozwiązaniem, tak dla mnie, jak i dla pracowników Konsulatu.

Specyfiką maili jest przecież fakt, że nie trzeba na nie odpowiadać natychmiast. Ma się też więcej czasu na przygotowanie odpowiedzi, niż w przypadku rozmowy telefonicznej lub w cztery oczy. I jeszcze jedna, bardzo duża przewaga nad innymi formami komunikacji – wszystko pozostaje zapisane. Niczego więc się nie zapomni, dzięki czemu nie będzie trzeba kolejny raz zawracać nikomu głowy sprawą, która już wcześniej została dogadana.

Przewaga poczty elektronicznej nad zawracaniem głowy telefonami czy spotkaniem face to face, zwłaszcza w kwestiach formalnych czy biznesowych, jest wg mnie ogromna. Jakież było więc moje zdziwienie, gdy natychmiast po wysłaniu jednego z maili do Konsulatu, otrzymałem telefon od adresatki wiadomości, a w trakcie rozmowy usłyszałem:
Codziennie dostajemy 500 maili, co nam oczywiście bardzo ułatwia pracę.
Bardzo to lubimy…
Całość została oczywiście wypowiedziana z wyraźną ironią i pretensją o to, że maile do nich wysyłam. Nie wiem czego pani oczekiwała w odpowiedzi. Że ją przeproszę za to, że chcę mieć wszystko dobrze zaplanowane i dopięte na ostatni guzik? Przecież ja planowałem swój ślub do cholery! 

Dokumentów nie dostaniesz, bo…

Jak to w każdym urzędzie bywa, aby załatwić jakąś sprawę, trzeba powypełniać trochę papierków. Zapytałem więc w jednym z tych tak lubianych maili, czy jest może możliwość, aby przesłano mi potrzebne dokumenty w formie elektronicznej. 

I co się dowiedziałem? Że nie ma możliwości wypełnienia dokumentów w formie elektronicznej… Serio! Pytałem o dokument, który mógłbym wydrukować i wypełnić w domu, żeby już wypełniony dostarczyć do Konsulatu i nie musieć tego robić na miejscu. Ja miałbym więcej czasu i spokoju na wypełnienie druków, pani miałaby trochę zaoszczędzonego czasu.

A wyszło tak, że pytając o PRZESŁANIE dokumentu drogą elektroniczną, dowiedziałem się, że nie ma możliwości WYPEŁNIENIA go drogą elektroniczną. No kurde…

Pożądanie w Konsulacie

Przechodzimy do spraw dotyczących bezpośrednio ślubu. Jak w każdym ślubie – potrzebni są świadkowie. Potrzebne były dokumenty tożsamości naszych świadków. Przesłaliśmy więc. I już po chwili znowu otrzymałem telefon.

Tym razem pani przestraszyła się, że jednym z dokumentów był niemiecki dowód osobisty. Bardzo wyraźnie słychać było, że coś jej się w tym nie podobało. Pytała nawet czy nie moglibyśmy znaleźć kogoś innego na świadka. Poważnie. Urzędniczka chciała wpłynąć na to, kto będzie naszym świadkiem na ślubie. Wyraziła to w następujący sposób:
Pożądane jest, by byli to Polacy.
Pani odpuściła i uspokoiła się dopiero, gdy uświadomiłem ją, że ta osoba owszem, ma niemiecki dowód osobisty, ale jest Polką i znakomicie zna język polski. I jak się później okazało, o to właśnie chodziło. O znajomość języka polskiego. Bo gdyby któryś ze świadków go nie znał, to pani musiałaby zorganizować tłumacza.

Tak więc chciano wpłynąć na wybór świadków na naszym ślubie po to, żeby zaoszczędzić pani trochę pracy. I pewnie też pieniędzy. Choć nie wyobrażam sobie, żeby z tego, co zapłaciliśmy miało zabraknąć na ewentualnego tłumacza.

A rodzice wiedzą?

Kolejna sprawa również związana jest z dowodami osobistymi. Tym razem jeszcze bardziej bezpośrednio. Zażądano od nas bowiem zdjęć dowodów osobistych naszych rodziców.

Żeby nie było podejrzeń, że się pomyliłem i napisałem coś, czego napisać nie chciałem – powtórzę: zażądano od nas zdjęć dowodów osobistych naszych rodziców.

Dlaczego dorośli ludzie, po trzydziestce, którzy chcą ślubować, muszą dostarczać dokumenty swoich rodziców? Nie wiadomo. Moje pytanie o to pozostało bez odpowiedzi. Po co to komu? Na co? Jakie dane są z tego dowodu potrzebne? Czy aby na pewno niezbędne są zdjęcia dowodów, czy może wystarczy przesłać jakieś konkretne dane z nich? Nie wiadomo. Nie uzyskałem na te pytania odpowiedzi.

Dopiero na moje zapytanie o to, co w przypadku, gdy ktoś mam problem z uzyskaniem takiego zdjęcia, bo na przykład nie utrzymuje kontaktu z rodzicem, w odpowiedzi przeczytałem, że wtedy protokół będzie niekompletny.

Przerażający goście

Ślub to sprawa, której raczej nie przeżywa się w samotności. Mniejsze lub większe grono gości, jest raczej stałym elementem uroczystości. A w przypadku ślubu w Konsulacie, potrzebna jest dokładna lista tych, którzy będą nam towarzyszyć w tej ważnej chwili.

My chcieliśmy skromnej uroczystości. Stąd nasza lista gości była naprawdę niewielka. A ponieważ z góry wiedzieliśmy, że nie wszyscy zaproszeni na ślubie się pojawią, miało być naprawdę kameralnie.

Z taką też informacją przesłaliśmy do Konsulatu naszą listę. Zaznaczyliśmy, że choć zawiera ona prawie 30 pozycji, na ślubie realnie spodziewamy się około połowy z wymienionych osób. Co otrzymaliśmy w odpowiedzi? Ano to:
Lista jest przerażająca!
Proszę już nikogo nie dopisywać!
Tak jak wcześniej pani chciała wpłynąć na to kto miał być naszym świadkiem, tak teraz chciała za nas decydować, kto może być naszym gościem. A faktu, że lista realnie kilkunastu gości wywołała przerażenie, nawet nie potrafię skomentować. Tym bardziej, że jak się później okazało, miejsca i przygotowanych krzeseł dla gości było tyle, że spokojnie zmieściłoby się kilka razy więcej. Skąd więc to przerażenie i zakaz dopisywania kolejnych osób?

Było miło

Na koniec muszę jednak przyznać, że choć po drodze pojawiło się kilka absurdów w trakcie przygotowań do ślubu, to już sama uroczystość była piękna i bardzo dobrze przygotowana. I pomimo tych dziwnych rzeczy po drodze, bardzo polecam skorzystanie z możliwości zawarcia związku małżeńskiego przed Konsulem, jeśli tylko ktoś taką opcję rozważa.

Trzeba być jednak świadomym tego, że praca w Konsulacie, to nie praca.
To stan umysłu.

14:41

Nie karz mnie za swoje nieudane życie! Idź sobie być frustratem gdzieś indziej

Nie karz mnie za swoje nieudane życie! Idź sobie być frustratem gdzieś indziej
Wiem, że nie każdemu udaje się tak ułożyć sobie życie, by być zadowolonym i szczęśliwym człowiekiem. Nie każdy potrafi walczyć o to, by jego życie składało się w głównej mierze z tego, co daje mu satysfakcję i przyjemność. Ale chyba każdy może tak żyć, by inne osoby, zwłaszcza postronne, nie musiały na własnej skórze doświadczać frustracji życiowej kogoś, kto z tego życia jest wybitnie niezadowolony?

Jednym z najczęstszych powodów życiowej irytacji jest wykonywanie zawodu, którego się nie cierpi. Praca jest przecież naszym drugim domem. To tam spędzamy najwięcej czasu, poza własnymi czterema ścianami. Nic więc dziwnego, że istotnie wpływa ona na poziom naszego zadowolenia życiowego. A w przypadku pracy, która wkurza, nie ma co liczyć na wzrost satysfakcji.

Może ktoś argumentować, że czasem rzeczywiście robi się coś, czego się nie lubi, ale bywa tak, że generowane w ten sposób zarobki rekompensują wszelkie niedogodności. Mnie ten argument w żaden sposób jednak nie przekonuje. Bo nie wyobrażam sobie, że wysokie zarobki sprawią, iż ktoś wstając w poniedziałek do pracy, której nie trawi, pomyśli sobie nagle: „Och, jak cudownie! Kolejny tydzień pracy się zaczyna! Pracy z której mam fajną kasę”! Już prędzej uwierzyłbym w takie myśli: „Fuck! Znowu ta pieprzona robota! Nienawidzę jej! Dobrze, że chociaż kasa jest przyzwoita”.

Pani już podziękujemy
Przedstawicielkę takiej życiowej frustracji widzę prawie codziennie. To pracownica pobliskiego centrum handlowego. Pani zadaniem jest krojenie, pakowanie i podawanie ludziom tego, co zamówią – obsługa klienta na dziale mięso/wędliny. Zajęcie więc raczej nieskomplikowane. Od osób na takim stanowisku nie wymaga się też pasji do tego, co zawiera się w zakresie ich obowiązków.

I choć bywają miejsca, gdzie od pracowników oczekuje się, by w kontakcie z klientami byli zawsze uśmiechnięci (sam przez kilka lat w takim miejscu pracowałem), nie sposób wymagać tego od osób pakujących wędliny. Ale jeśli ktoś zawsze, naprawdę zawsze ma albo ściśnięte usta i wygląda w ten sposób :|, ewentualnie w ten :(, to coś tu jest nie tak…

I żeby nie było, że to pewnie ja tak działam na tę kobietę – wystarczy krótka obserwacja by stwierdzić, że ona tak zawsze i do każdego.

Dzień dobry? Nie! Dzień zły!
Z niezadowoleniem na twarzy kasjera czy innego sprzedawcy, spotkać się można względnie często. Praca nie jest wcale tak łatwa, jak niektórym może się wydawać. Czasem trzeba się też z naprawdę nieprzyjemnymi ludźmi użerać. Ale w takich sytuacjach zawsze pomaga bardzo prosta rzecz – uśmiech na twarzy i miłe przywitanie się. Serio! To takie proste. Tyle wystarczy, by zmęczeni i czasem zdenerwowani pracownicy również zaczęli się uśmiechać i traktować cię przyjaźnie, a nie tylko obowiązkowo.

W przypadku tej sfrustrowanej pani to nie działa. Nigdy. A próbowałem wielokrotnie. Moje pozytywne nastawienie i serdeczne Dzień dobry, nie tylko nie dawało żadnego efektu, ale też nigdy, ani razu(!) nie usłyszałem od niej zwrotnego dzień dobry. To samo dotyczy do widzenia.

Ta kobieta nigdy nie odpowiada na zwroty grzecznościowe. Ani razu jej się to nie zdarzyło. Nigdy nawet nie pyta co podać. Ja mówię dzień dobry, a ona nic. Tylko stoi z tą swoją naburmuszoną miną i się na mnie patrzy. Gdy ją poinformuję po co przyszedłem, a ona łaskawie mi to poda (choć wyraźnie widać, że wolałaby we mnie tym rzucić), mówię grzecznie do widzenia. I co? I frugo. To samo, co z dzień dobry, czyli nic. Żadnej reakcji.

Czasem widać, że coś tam mówi, że coś burknie pod nosem. Ale właśnie tylko widać, bo nigdy tego nie słychać. Podejrzewam, że przeklina wtedy obsługiwanych ludzi i rzuca na nich jakieś straszliwe klątwy.

Zrób coś z tym
Ja wiem, że pakowanie mortadeli czy innych salcesonów, to nie jest zajęcie z którego można czerpać wiele radości i dumy. Domyślam się też, że wynagrodzenie za tę pracę nie jest wielce satysfakcjonujące. Ale to nie jest powód do karania innych za swoje życiowe wybory. To raczej powód do zmiany. Pracy albo nastawienia do niej. To dużo lepsze, niż obarczanie innych swoją frustracją.

08:08

Wychowawczy klaps - do czego może doprowadzić jego brak

Wychowawczy klaps - do czego może doprowadzić jego brak
Jeśli nie chcesz, by twoje dziecko było aspołecznym, agresywnym narkomanem bez poczucia jakiegokolwiek obowiązku i bez szacunku do wszystkiego, a zwłaszcza do rodziców, musisz wyrzec się filozofii wychowywania w której nie ma miejsca na przemoc. Niestety, ale prawda jest taka, że bez wychowawczego klapsa się nie obędzie. Bo wychowanie bezstresowe prowadzi tylko do nieszczęścia. Dziecka i rodziców.

Gdy tylko publicznie wyraziłem swój sprzeciw wobec dawania dziecku klapsa i w ogóle stosowania jakiejkolwiek przemocy w procesie wychowania i opieki nad dzieckiem, ostrzegano mnie przed zgubnymi skutkami takiego podejścia. Nie tylko personalnie – w wiadomościach prywatnych i w dyskusji na Facebooku, ale też w praktycznie każdym miejscu w sieci, gdzie odbywała się dyskusja na temat klapsów, pojawiały się liczne ostrzeżenia przed wychowaniem bezstresowym.

A ja za każdym razem widząc to, myślałem sobie:
What The Fuck?!

Co tu się właściwie dzieje? O co chodzi? Jaki jest ciąg przyczynowo-skutkowy, który doprowadza ludzi do takich wniosków? Jakimi ścieżkami podążają ich myśli, że z punktu: „Nie daje klapsa”, prawie zawsze dochodzą do punktu: „Wychowuje bezstresowo”? Albo skręcili nie w tę uliczkę, co trzeba, albo ich myślowy GPS wskazuje im złą drogę, bo ewidentnie błądzą.

Wychowanie bezbiciowe =/= wychowanie bezstresowe

Fakt, że ktoś nie bije swojego dziecka, nie świadczy o tym, że pozwala mu na wszystko. Że dziecko nie będzie wiedziało co jest dobre, a co nie. Że będzie pozwalało sobie na wszystko, bo wie, że może wszystko. Że wejdzie rodzicowi na głowę, bo ten nigdy nie wyrazi sprzeciwu. Że nie będzie miało poczucia jakiegokolwiek obowiązku, bo rodzice zrobią wszystko za nie. Że nie okaże rodzicowi szacunku, bo ten na takowy nie zasłużył…

Moje dziecko nie jest bite, nie dostaje klapsów. A mimo to wie co znaczy „nie”. Wie co może, a czego nie. Wie, że jest kochane i najważniejsze, ale nie oznacza to, że inni są nieważni i ich potrzeby są nieważne. Wie, że niektóre rzeczy musi zrobić samodzielnie, bo nikt inny tego za niego nie zrobi (a przynajmniej nie musi). Wie, że rodzice darzą je szacunkiem, na który w pełni zasłużyło.

Wychowanie to nie tresura

Nie stosuję przemocy, by nauczyć czegoś dziecko. Batem, to nawet słonia można nauczyć, że może zawiesić swą nogę tuż nad leżącym człowiekiem, ale absolutnie nie może go zgnieść. Kijem można przekonać psa, że podrapanie kanapy to zły pomysł. Albo kota, że sikanie do butów jest niewłaściwe. Przemocą można wytresować, ale nie wychować.

Wychowując dziecko odwołuję się do jego człowieczeństwa. Do jego rozumu i inteligencji. By nie tylko WIEDZIAŁO co może, a czego nie, ale też ROZUMIAŁO dlaczego. Tak, by swoje decyzje podejmowało nie ze względu na strach przed bolesną karą, ale z uwagi na chęć postępowania właściwie. Z szacunku, miłości i poczucia odpowiedzialności.

#KTOKOCHANIEBIJE

15:28

Ani jednej kropli krwi!

Ani jednej kropli krwi!
Krew mogę oddać. Ludziom, którzy jej potrzebują, by przeżyć. Ale dla kraju nie przeleję ani kropli. I w żaden sposób nie przeszkadza mi to w stwierdzeniu, a nawet przekonaniu, że jestem patriotą. Co więcej, jestem większym patriotą, niż niejeden koleś biegający po mieście w bluzie z symbolem Polski Walczącej na piersi. Wyprodukowanej w Chinach…

Odbyłem kiedyś w pociągu bardzo ciekawą i przyjemną rozmowę ze współpasażerką. Nie pamiętam tak naprawdę o czym rozmawialiśmy, ale pogawędka skończyła się w momencie, gdy zapytała dokąd jadę. A byłem akurat w drodze na lotnisko w Gdańsku, by wrócić do Monachium, gdzie aktualnie toczyło się moje życie. Pamiętam te ostatnie zdania, bo podzieliłem się nimi na Facebooku:
https://www.facebook.com/zalewski.marcin/posts/894749007216637
I to by było na tyle, jeśli chodzi o naszą pogawędkę. Pani poczuła się chyba bardzo urażona moją odpowiedzią, bo wróciła do gapienia się przez okno. Nie zamieniliśmy więcej ani słowa.

Patriota ZAGRANICO

Mam ogromny szacunek do mojego kraju. Jestem dumny z tego, że jestem Polakiem. Podczas mojej kilkuletniej emigracji nigdy nie wstydziłem się, ani też nie ukrywałem tego skąd pochodzę. Nie wstydziłem się rozmawiać po polsku w miejscach publicznych. Ani się nie bałem rozmawiać po polsku przez telefon, jadąc na przykład kolejką miejską w Monachium. Choć wielokrotnie byłem pytany przez moich rozmówców czy to aby na pewno dobry pomysł.

Od czasu do czasu też wprawiałem w osłupienie ludzi, którzy dowiadywali się, że jestem Polakiem. Właściwie tylko dlatego, że byłem miły, dbałem o siebie, nie upijałem się, nie kradłem, nie rzucałem co chwilę kurwami na prawo i lewo, i poważnie podchodziłem do swoich obowiązków. I tyle.

To naprawdę wszystko. Tylko tyle wystarczyło, by poprawić w oczach obcokrajowców (nie tylko Niemców) wizerunek Polaka. A muszę z przykrością stwierdzić, że naprawdę jest co poprawiać. Takiej patologii w polskim wydaniu, jaką dane mi było obserwować podczas kilku lat spędzonych w Monachium, to ja w Polsce przez całą resztę mojego życia nie widziałem. Zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym.

Przez wszystkie lata mojej emigracji starałem się być ambasadorem kraju z którego pochodzę. Chciałem, by osoby, które spotkałem na swojej drodze, miały wyłącznie pozytywne skojarzenia z Polską i Polakami. Uważam, że mi się to udało. Jestem pewien, że wielokrotnie skutecznie ociepliłem wizerunek naszej ojczyzny i jej obywateli.

To postawa dużo bardziej patriotyczna, niż spanie w pościeli z Orzełkiem, czy głoszenie haseł w stylu: Polska dla Polaków.

Patriota w Polsce

Odkąd niespełna rok temu wróciłem do kraju mam wrażenie, że za patriotę może uważać się tylko ten, co chodzi w „odzieży patriotycznej”, jest zwolennikiem jedynej słusznej partii i nienawidzi wszystkiego, co choć trochę niepolskie.

Nie jest mi bliski żaden z tych warunków. Ale nikt nie odbierze mi prawa do bycia patriotą. Jestem nim.
 Pomimo tego, że nie wszystko w tym kraju mi się podoba, zawsze będę bronił dobrego imienia Polski.

Kocham mój kraj i jestem dumny z mojego pochodzenia. Gdyby tak nie było, inaczej bym się zachowywał na obczyźnie. Wielu wybrało odmienną postawę. Spotkałem w Niemczech takich rodaków, dla których wszystko co polskie to złe, a co niemieckie – najlepsze. Gdybym nie kochał mojej Ojczyzny, to by mnie tak nie bolało to, co obecnie dzieje się z Polską na arenie międzynarodowej.

Jestem obywatelem, który żyje zgodnie z prawem, starając się być zawsze przyzwoitym człowiekiem, który nieustannie dba o dobre imię Polski. Trzeba czegoś więcej? W czasie pokoju?

Gdyby była wojna

Gdyby sytuacja nagle się zmieniła i nastałby czas wojny, to bezwzględnie należy wziąć karabin w dłoń i walczyć, prawda? Cóż, chcesz – to bież. Chwała Ci za to. Ale ja wezmę nogi za pas. I rodzinę ze sobą. Bo pomimo mej miłości do Polski, miłość do Rodziny jest dużo większa. I umiłowanie życia też.

Odkąd zostałem mężem i ojcem, to Rodzina i jej bezpieczeństwo są moimi priorytetami.

Moja miłość do Polski jest bezgraniczna.
Dlatego wolę miłować ją z zagranicy, niż ginąć na polskiej ulicy.

14:26

Olaboga! 6 lat bloga!

Olaboga! 6 lat bloga!


Gdy dziecko kończy 6 lat, to dla niego ważny moment w życiu, bo to pora na przedszkole. A blog? Co z blogiem, który właśnie osiągnął ten wiek? Cóż, to chyba najwyższy czas, by również wszedł na wyższy poziom. Pora więc pozbyć się wszystkich pajęczyn z bloga i należycie się nim zaopiekować. Trzeba w końcu zrobić to porządnie.

Strona ma już teraz na koncie parę ciekawych wpisów, które zyskały naprawdę sporą popularność, jak choćby 10 rzeczy, które w pełni doświadczysz dopiero, gdy zostaniesz rodzicem. Kilkanaście tysięcy wyświetleń, to nawet na większych i popularniejszych blogach jest niezły wynikie. Pomagam też w znalezieniu odpowiedzi na pytanie co odpowiadać na dziękuję? ludziom, którzy pytają o to Google. Tekst Nie ma za co jest na trzecim miejscu w wynikach wyszukiwania, i na czwartym miejscu wśród najczęściej odwiedzanych stron na blogu.

Cicho wszędzie, głucho wszędzie
To wszystko pomimo faktu, że dotychczas byłem raczej takim niedzielnym blogerem. Muszę uczciwie przyznać, bo i tak nie na się ukryć, że blog ten był przeze mnie zaniedbywany. Wystarczy zerknąć na archiwum tekstów. Ten jest 125… Tak, 125 tekstów przez 6 lat. Oznacza to, że nowy wpis pojawiał się tu średnio raz na 17,5 dnia. Toż to aż wstyd… I nie ma nawet co porównywać do mojego poprzedniego bloga, na którym nowa zawartość publikowana była co 1,9 dnia. 765 wpisów w ciągu 4 lat.

Co to będzie, co to będzie
Ale to się zmieni! Ci, co są ze mną od początku, zauważyli zapewne, że w ostatnim czasie zwiększyłem tu swoją aktywność. Plan jest taki, żeby ją jeszcze bardziej zwiększyć, a przynajmniej już nie obniżać. W końcu to moje dziecko, którym mam zamiar należycie się zaopiekować. [Dobrze, że moją córką nie opiekuję się tak, jak dotychczas blogiem...]

Warto więc polubić stronę bloga na Facebooku (którą w końcu niedawno założyłem), by być na bieżąco i nie przegapić żadnej nowej treści:



Dobrze będzie!
Potencjał jest. Widzę to po statystykach ostatnich tekstów. Jeden z nich, w drugi dzień po publikacji, wskoczył na 6 miejsce najczęściej czytanych postów! I niewiele brakuje mu do 5.
Możliwości są. Częstotliwość z jaką pojawiały się nowe treści na moim poprzednim blogu pokazuje, że jestem w stanie pisać regularnie. I ciekawie zarazem.
Zapał jest. Chce mi się. Czuję to w sobie bardzo. Tak bardzo, że jak oznajmiłem Żonie, że chciałbym dokonać pewnego zakupu, to się bardzo zdziwiła, że nie chodzi o najnowszą FIFĘ, ale o książki Jasona Hunta.

Mam zamiar podejść do sprawy na tyle poważnie, że niebawem pojawi się tutaj zakładka Współpraca. A wiadomo przecież, że aby taka współpraca w ogóle miała sens, trzeba robić to porządnie.

I zrobię to! Z korzyścią dla nas wszystkich. :)

15:13

Czy dziewczynka może być superbohaterem? Wykluczone! To zadanie tylko dla chłopców!

Czy dziewczynka może być superbohaterem? Wykluczone! To zadanie tylko dla chłopców!

Rolą dziewczynki jest bycie słodką księżniczką, jeżdżącą na kucykach i innych jednorożcach, a nie jakąś tam superbohaterką. Bohaterstwo przeznaczone jest dla taty, ewentualnie brata. To całkowicie męskie zadanie. A dziewczyny? No cóż, powinny zadbać o to, by bohaterowie zawsze mieli co jeść i nie chodzili na swoje bohaterskie misje w brudnych kostiumach…

Do takich wniosków można dojść, przeglądając ofertę sklepu internetowego sieci LIDL. Znajdziemy tam między innymi dziecięce piżamki z różnymi wzorami i nadrukami. Są to produkty LUPILU® - marki własnej LIDLa. Jedna z propozycji dla dziewczynek jest następująca:
Zauważmy, że nie ma tu wersji, w której to mama jest superbohaterką córki. Cóż, widocznie wg producentów, tylko tata zasługuje na takie miano. Ale może chociaż nadruki na piżamkach chłopięcych pozwolą na to, by supermoce mamy zostały docenione?

Nic bardziej mylnego! Oferta dla chłopców wygląda bowiem tak:
Okazuje się więc, że według LIDLa bohaterami może być tylko męska część społeczności. Przekaz jest bardzo wyraźny i jednoznaczny: chłopców przekonuje się, że mogą być superbohaterami, a dziewczynki, że tylko tata może sobie zasłużyć na to zaszczytne miano.

Doprawdy nie wiem czym kierowano się podczas tworzenia tej oferty. Jest ona nielogiczna biznesowo, a zarazem seksistowska poglądowo.

Dlaczego nie ma wzorów, które wychwalałyby supermoce mam, które każda z nich niewątpliwie przecież posiada? Dlaczego tylko chłopców przekonuje się, że mogą być superbohaterami? Czy naprawdę dla dziewczynek przeznaczona jest tylko rola wielbicielek słodkich kucyków i kolorowych jednorożców, ewentualnie księżniczek?


Dużo przecież nie trzeba było, by tę kolekcję poszerzyć o nowe wzory. Tak, by każdy mógł zostać i poczuć się superbohaterem. Wiele przedstawicielek płci pięknej zasługuje na to nawet bardziej, niż niejeden facet.

Czym kierował się LIDL wprowadzając tą ofertę? Nie jestem w stanie znaleźć sensownego wytłumaczenia? Jedyna pociecha w tym, że omawiane piżamki nie trafią do sprzedaży w Polsce. Ich wątpliwa kariera zakończy się na granicy naszego zachodniego sąsiada, gdzie LIDL zebrał już za tę kolekcję zasłużone baty.

Wszystkie fotografie użyte w tekście pochodzą z materiałów reklamowych LIDLa.

Podoba Ci się ten blog? Polub go na Facebooku - będziemy w kontakcie!

16:25

Jak mówić do dziecka? Normalnie!

Jak mówić do dziecka? Normalnie!

Komunikacja z małym dzieckiem to bardzo skomplikowana sprawa. Przez przynajmniej kilkanaście pierwszych miesięcy jego życia, nie sposób z maleństwem porozmawiać. Choć można się dogadać i zrozumieć, co nam komunikuje. Język, jakim malec się do nas zwraca jest stosunkowo nieskomplikowany. Jeśli płacze, to zazwyczaj wystarczy je nakarmić, przewinąć albo przytulić. Ale jak my powinniśmy zwracać się do małego dziecka? To już takie oczywiste nie jest. Przynajmniej dla niektórych.

Osobiście bliski jest mi pogląd, że dziecko to mały dorosły, tylko z mniejszym doświadczeniem (Janusz Korczak się kłania). To istota tak samo rozumna i z takimi samymi prawami, co dorosły. Tyczy się to również komunikacji z dzieckiem. I nie chodzi mi w tym momencie o przekaz, ale formę samą w sobie. Dlatego też bardzo sprzeciwiam się, gdy ktoś mówi do dziecka, jakby ono było jakieś nienormalne.

Bendziemy ćytać ksionśki?
To zdanie jest chyba pierwszym tego typu, kierowanym do mojej córki, jakie usłyszałem. I chyba właśnie dlatego już na zawsze zostanie dla mnie przykładem stylu komunikacji z dzieckiem, którego nie znoszę. Denerwuje mnie, gdy słyszę taki sposób zwracania się do małego człowieka. A gdy ktoś mówi tak do mojej córki, to już białej gorączki dostaję.

Nie mam pojęcia skąd się bierze w ludziach przekonanie, że tak powinno się zwracać do dziecka? Wydaje im się, że takie gadanie jest słodkie (czy raczej śłodkie)? A skoro dziecko jest słodkie, to tak "słodko" powinno się do niego mówić?

Jakakolwiek jednak nie byłaby motywacja, uważam, że używanie takiego języka świadczy o traktowaniu odbiorcy komunikatu, jako jakiegoś niedorozwoja. Stąd mój sprzeciw.

Psik-psik i inne takie
Daleki jestem od stwierdzenia, że w naszym domu rozmawiamy z dzieckiem jak z profesorem zwyczajnym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bo nie o to chodzi. Ale rozmawiamy z nim jak z dorosłym. I właśnie dlatego pojawiają się u nas takie sformułowania, jak psik-psik, myju-myju czy luli-laj. Czyżby więc niekonsekwencja i podwójne standardy? Bynajmniej.

Jedną z podstawowych zasad udanej i owocnej komunikacji, jest dostosowanie języka do rozmówcy. Dlatego też, dla przykładu, zamiast mówić córce, że zaraz zaaplikujemy do nosa fizjologiczny roztwór wody morskiej w sprayu, mówimy jej, że zrobimy psik-psik.

W ten sposób dziecko szybko uczy się, co oznacza tak nazwana czynność. Między innymi dlatego, że nowe słowo stworzone jest w taki sposób, by dziecko łatwo je zapamiętało – czyli z dwóch takich samych, powtarzających się zwrotów.

Co ciekawe, gdy zastanawiałem się nad owocami naszego słowotwórstwa, okazało się, że tworzyliśmy z żoną własne nazwy czynności, ale nigdy przedmiotów. To znaczy – tworzyliśmy nowe czasowniki, ale rzeczy nazywaliśmy po imieniu. W ten sposób książka nawet nie miała szans stać się ksionśką. Ale książeczką już tak.

Zdrobnienia – tak, zdrobnionka – nie!
Nie ma nic złego w zdrabnianiu. Właściwie jest to nawet pewnego rodzaju doprecyzowanie. Bo o ile rodzic ma bluzę, to dziecko ma bluzeczkę. Ja mam buty, moje dziecko ma buciki. Pojazd w którym jeździ córka to wózek, a pojazd w którym jeździ pluszak córki, to wózeczek.

Ja mam palec, moje dziecko ma paluszek. Ale już na pewno nie paluszeczek, paleszuniek czy inny palusiek… A fuj! Toż to jakieś okropieństwo jest! Takie przezdrabnianie jest tak samo złe, jak przemianowanie książki na ksionśkę. I tak samo nie wnosi niczego do komunikacji, a jedynie ją zaburza.

Mówić normalnie
Czy mówienie normalnie do dziecka to trudna rzecz? Chyba nie. Twierdzę nawet, że dużo bardziej trzeba się postarać, żeby mówić do niego nienormalnie. Bo tworzenie nowych słów w komunikacji z małym człowiekiem jest normalne. Zdrabnianie jest normalne. Mówienie prostym językiem jest normalne. Nawet zmiana tonu głosu na "słodszy", to normalna i naturalna rzecz w komunikacji z dzieckiem. Ale infantylizowanie języka i tworzenie jakichś potworków językowych, to już normalne raczej nie jest.

Dziecko to inteligentny mały człowiek, do którego warto i trzeba mówić. Normalnie mówić.
Z szacunkiem dla niego i jego inteligencji.



Podoba Ci się ten blog? Polub go na Facebooku - będziemy w kontakcie!
Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI