Czytając niedawno książkę, uświadomiłem sobie ze zdziwieniem, że nie umiem czytać... A ponieważ doszedłem do takiego wniosku podczas czytania, co jest cokolwiek dziwne, zastanowiłem się nad nim głębiej. Ale końcowy efekt był ten sam. Jak to w ogóle możliwe? I jak to jest, że ktoś, kto twierdzi, że nie potrafi czytać, potrafi pisać? Już wyjaśniam.
Wszystko zaczęło się od tego, że polecono mi przeczytanie pewnej książki. Książki bardzo ważnej dla osoby polecającej, która uznawana jest przez nią za jedną z ważniejszych pozycji literackich w jej życiu. Spodziewałem się więc, że osoba ta będzie chciała poznać moje zdanie na temat tej książki. I wiecie co? Było mi nawet głupio, że ta powieść nie podobała mi się aż tak bardzo, jak osobie, która mi ją poleciła.
Nie była to zła powieść. Wręcz przeciwnie - była naprawdę dobra, ale... Ale mnie nie zachwyciła. I wtedy właśnie, gdy się nad tym wszystkim zastanawiałem, nadeszła Ona. Ta tajemnicza i wydawałoby się, że nielogiczna - Refleksja. Przyszła i powiedziała mi: "Ty nie potrafisz czytać. Nie umiesz w pełni cieszyć się lekturą. Nie potrafisz w pełni oddać się opowieści i się w niej zatracić".
Było to naprawdę dziwne, bo lektura tej właśnie książki była powodem tego, że wsiadłem do niewłaściwego autobusu, o czym dowiedziałem się dopiero, gdy kierowca dojechał do końcowego przystanku i kazał mi opuścić pojazd. W pewnym sensie się więc w tej powieści zatraciłem. Co zdarzyło się po raz pierwszy od bardzo długiego czasu. Lecz problem jest trochę bardziej złożony.
Bo nie o to chodzi, że książka nie potrafi mnie wciągnąć tak, że rzeczy dziejące się dookoła mnie zaczynają tracić znaczenie. Chodzi o to, że nawet jeśli tak bardzo pochłonie mnie lektura, że zapominam o wszystkim innym, to nie dlatego, że przejmuję się losami śledzonych przeze mnie bohaterów. Nie dostaję wypieków na twarzy, zastanawiając się, co teraz stanie się z postaciami, które wpadły w jakieś tarapaty. A przynajmniej nie w taki sposób, jak czynią to inni czytelnicy.
Ponoć jest we mnie sporo empatii. Co więcej - czytanie książek tę empatię jeszcze bardziej rozwija.
Ale nie u mnie.
Ja, gdy czytam o tym, jak jakaś postać wpada w tarapaty, nie głowię się nad tym, jak ta postać sobie poradzi, jak uniknie spodziewanych kłopotów. Ani też nie przejmuję się tym, że spotka ją teraz coś nieprzyjemnego, jeśli tych kłopotów nie da się już uniknąć.
Bo ja, jak sobie uświadomiłem, nie czytam książek z perspektywy ich bohaterów. Nie patrzę na ich losy ich oczami. Nie przeżywam wraz z nimi ich życia. Jestem co najwyżej chłodnym obserwatorem tego, co się dzieje. A gdy dzieje się coś, czego w prawdziwym życiu trudno byłoby uniknąć, w mojej głowie pojawia się myśl skierowana w stronę autora książki, a nie jego bohatera! A brzmi ona mniej więcej tak: "No i co teraz, cwaniaku? Ciekaw jestem jak z tego wybrniesz"...
Mam wrażenie, że przez takie podejście, tracę wiele z lektury. Że choć nawet teraz bardzo lubię czytać, to gdybym potrafił robić to w taki sposób, że wczuwałbym się w bohaterów, lektura książek byłaby jeszcze większą przyjemnością niż dotychczas.
Ale może to normalne? Może tak ma każdy, a ja się tylko łudzę, że mógłbym mieć więcej frajdy z czytania?
Jak jest z tym u Ciebie?