Czy facet reklamujący produkt, którego grupą docelową są kobiety, to dobry pomysł? Myślę, że wątpię. Bo to trochę tak, jak tatuażysta, który sam nie ma choćby najmniejszej dziary na ciele. Niby o niczym to nie świadczy, i może być znakomitym specjalistą w swoim fachu, ale podświadomie czujemy, że coś tu jest nie tak. Brakuje pewnej wiarygodności. O wiele lepiej jest więc, gdy produkt dla kobiet zachwala kobieta.
Bardzo dobrze wiedzą o tym twórcy reklamy CIN&CIN. Ba, oni poszli nawet o krok dalej. Bo nie tylko zaangażowali w akcję kobiety, ale też wybrali takie, które mają uosabiać wartości ważne dla marki: Kobiecą siłę, Wolność i Przyjemność.
Jest to niewątpliwie bardzo dobre posunięcie w przekazie kierowanym do kobiet. Zwłaszcza, gdy pokazywane kobiety są takie, jak grupa docelowa CIN&CIN. Lub przynajmniej takie, jakimi kobiety chciałyby być. To zabieg bardzo częsty i bardzo skuteczny. Ale twórcom reklamy to nie wystarczyło.
Poszli o kolejny krok dalej. Bardzo duży i bardzo ryzykowny krok.
Pod koniec reklamy pada zdanie:
Na imprezę „Lubię tak” zaprasza właścicielka marki CIN&CIN.
Mamy tu więc próbę przekonania odbiorcy, że marka CIN&CIN należy do kobiety. Jest to zatem nie tylko produkt dla kobiet, ale też od kobiety. A kto, jak nie kobieta, wie co jest najlepsze dla innych kobiet? Kto lepiej zrozumie kobiety, jak nie inna kobieta?
Gdzie tu więc wspomniane wcześniej ryzyko takiego komunikatu? Ano w tym, że przekaz ten jest bardziej sprytny, niż prawdziwy. Taki trochę nawet cwaniacki. O co chodzi? Już wyjaśniam.
Na sam koniec reklamy otrzymujemy też wersję pisemną tej samej informacji, która zawiera trochę więcej danych. Brzmi ona następująco:
Sponsorem imprezy „Lubię tak” z pokazem spinningu ze słomką, Kraków 28.04.2018, jest Ambra S.A. – właścicielka marki Cin&Cin.
Z ciekawości sprawdziłem spółkę Ambra. Okazało się, że tawłaścicielka, to sami mężczyźni. Zarząd składa się z trzech panów – jednego prezesa i dwóch wiceprezesów. Nawet, gdybyśmy mieli wziąć pod uwagę również Radę Nadzorczą, to wśród siedmiu wymienionych tam osób, znajdziemy tylko jedną kobietę.
Gdzie więc ta Właścicielka? To proste: w nazwie spółki. Ambra to rodzaj żeński. Mamy do czynienia z prostym zabiegiem lingwistycznym. Trochę naciąganym, ale bardzo cwanym.
W normalnych okolicznościach mówi się, że właścicielem jakiejś marki jest jakaś spółka, niezależnie od tego, jak ta spółka się nazywa. Wykorzystanie tutaj rodzaju żeńskiego nazwy spółki, to przejaw sprytu i kreatywności twórców reklamy. Niezłe z nich cwaniaki, co nie?
PS W reklamie barman traci dwa kokosy. Kobieta łapie tylko jeden. Co się stało z drugim?
Czy gra, która ukazała się pierwotnie w 2005 roku na PlayStation 2, a potem została ponownie wydana w 2011 na PlayStation 3, ma jeszcze rację bytu w roku 2018, na kiedy planowana jest premiera wersji PlayStation 4? Tak! I to zdecydowanie TAK! Bo mówimy tu o Shadow fo the Colossus – jednym z najwspanialszych doświadczeń growych, jakie kiedykolwiek zaoferowała branża elektronicznej rozrywki.
Pomijając różne wersje serii FIFA i Pro Evolution Soccer, Shadow of the Colossus była pierwszą grą w jaką grałem na konsoli. Grałem w nią z przyjaciółmi w 2009 roku na PS2, bo choć od 3 lat na rynku obecna była już konsola kolejnej generacji, gra nie doczekała się jeszcze swojej reedycji (2011).
Teoretycznie więc graliśmy w starą grę na starym sprzęcie. Teoretycznie. Bo w praktyce w niczym nie psuło to odbioru gry. Bo choć grafika nawet wtedy ciągle robiła bardzo dobre wrażenie, to najważniejszymi elementami tej pozycji i tak był klimat. I niesamowita, niepowtarzalna do dzisiaj rozgrywka.
SHADOW OF THE COLOSSUS, CZYLI CO?
Bohaterem gry jest Wander. Młody mężczyzna, którego poznajemy w momencie, gdy pędzi na swoim koniu (Agro) do świątyni znajdującej się w Zakazanej Krainie. Jak się szybko dowiadujemy, celem tej wizyty jest wskrzeszenie dziewczyny (Mono), której ciało przywiózł ze sobą.
Nie wiemy kim jest postać którą kierujemy, nie wiemy kim jest martwa dziewczyna, ani jakie relacje wiążą te dwie osoby. Widać, że łączy ich głębokie uczucie, o czym świadczy chociażby determinacja bohatera w dążeniu do przywrócenia życia dziewczynie.
Sposób na ożywienie dziewczęcia jest w zasadzie nieskomplikowany. Wystarczy pokonać 16 Kolosów zamieszkujących Zakazaną Krainę, o czym informuje nas Dormin, postać przemawiająca jednocześnie głosem męskim i kobiecym.
Kim jest Dormin? Kim są Kolosy? Co tam robią? Dlaczego trzeba odebrać 16 żyć, by mieć szansę na wskrzeszenie jednego? Jaką cenę będzie trzeba samemu za to zapłacić? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest jedna: nie wiadomo.
Nie wiemy właściwie nic. Znamy jedynie swój cel. I drogę, jaką należy pokonać, by go osiągnąć. Tak więc uzbrojeni jedynie w łuk i miecz, który wskazuje też drogę do kolejnego Kolosa, dosiadamy konia i ruszamy do walki.
Pierwszy kontakt z pierwszym kolosem sprawia, że człowiek już w pełni uświadamia sobie, że ma do czynienia z produkcją jedyną w swoim rodzaju. Proporcje pomiędzy Wanderem, a jego przeciwnikiem sprawiają, że kończą się wszelkie rozważania na temat tego, dlaczego postaci te zwane są Kolosami. Po prostu w pełni na to miano zasługują.
WALKA – KWINTESENCJA SHADOW OF THE COLOSSUS
Walka z Kolosami, choć każda inna, polega na tym samym. Należy odnaleźć piętę Achillesowąkażdego z olbrzymów. Każdy z nich ma na ciele od 1 do 3 czułych punktów, których ugodzenie mieczem daje nam szansę na pokonanie Kolosa. Tych czułych miejsc są dwa rodzaje. Jedne wywołują jakąś określoną reakcję, inne trwale odbierają mu energię życiową.
Aby mieć w ogóle możliwość zadania obrażeń, trzeba te wrażliwe miejsca odnaleźć. A nie zawsze są one widoczne od razu. Czasem trzeba się do nich zbliżyć na odległość miecza, i dopiero wtedy ujawniają swoje położenie. Oznacza to jedno – na Kolosów trzeba się wspinać!
Tak, przeciwnicy są tak wielcy, że można, a nawet trzeba się po nich wspinać i wędrować po ich cielskach. Stworzenia te oczywiście nie pozostają obojętne na nasze poczynania, starając się aktywnie nas z siebie zrzucić.
Celem walki jest oczywiście pokonanie przeciwnika. Ale już sama walka polega nie tyle na machaniu bezmyślnie mieczem, co wiele pożytku by nie przyniosło, a na kombinowaniu jak dostać się do czułych miejsc, by tam zadać precyzyjne ciosy.
Czasem do pokonania przeciwnika niezbędna jest pomoc naszego kompana, konia Agro, który pomoże dostać się w jakieś miejsce, odciągnie uwagę Kolosa lub po prostu pozwoli przed nim uciec.
ŚWIAT SCHADOW OF THE COLOSSUS ZASYSA
Koń jest tu, jak widać, nie tylko środkiem lokomocji, pomagającym szybciej i sprawniej przemieszczać się po mapie. On jest naszym prawdziwym towarzyszem z którym podczas gry wytwarza się więź. To nie Płotka z Wiedźmina 3, gdzie można bez żalu zamieniać sobie do woli jednego wierzchowca na drugiego, a ten i tak będzie się nazywał Płotka. W SotC koń jest przyjacielem, co ma bardzo duży wpływ na odbiór gry i przeżycia, jakie ona generuje.
Siłą Cienia Kolosów są właśnie przeżycia i uczucia, które stają się doświadczeniem gracza. Historia jest przejmująca, choć sposób prowadzenia narracji jest ekstremalnie wręcz oszczędny.
Przez zdecydowaną większość gry jedynym głosem, jaki słyszymy, jest głos Dormina, który przedstawia nam kolejne cele do pokonania. Oraz głos samego Wandera, który woła Agro. I w żaden sposób nie przeszkadza to w tym, żeby gracz doświadczył praktycznie pełnej palety uczuć.
Takie na przykład zabijanie Kolosów. Na początku daje wielką satysfakcję. Ale z czasem człowiek uświadamia sobie, że te olbrzymy przecież w niczym nikomu nie przeszkadzają. Są istotami, które najczęściej niesprowokowane, nie interesują się nawet Wanderem. A gdy ten zakłóca ich spokój, starają się raczej go pozbyć, a nie zabić.
W pewnym momencie człowiek uświadamia też sobie, że nawet w scenach przedstawiających śmierć pokonanych Kolosów jest coś nie tak. Nie słychać fanfar na cześć gracza, a jedynie smutną, przejmującą muzykę. Nie ma też żadnych gestów zwycięstwa. Widać za to scenę, która mówi, że właśnie stało się coś strasznego. I nieodwracalnego.
SHADOW OF THE COLOSSUS TO NIE TYLKO GRA
To przeżycie. Doświadczenie. I to takie, którego pomimo upływających lat od premiery (już ponad 12), nikomu nie udało się powtórzyć. Stała się co prawda inspiracją i punktem wyjścia dla innych gier, ale żadnej nie udało się powtórzyć tego, co z graczem robi SotC.
Gdy zobaczyłem zapowiedź wydania Shadow of the Colossus na PS4, od razu wiedziałem, że ją chcę. Uczucie było tak silne, że nie potrafiłem czekać ponad pół roku na odświeżoną wersję. Włączyłem więc PS3 i odpaliłem edycję z 2011 roku.
I wiecie co? Ta gra w ogóle się nie zestarzała! Okazało się, że można w 2017 roku grać na sprzęcie z 2006 w grę z roku 2005, i rewelacyjnie się przy tym bawić. Choć określenie „bawić się” chyba nie do końca tu pasuje.
Oczywiście, że graficznie nawet nie ma sensu tego porównywać z najnowszymi produkcjami. Sterowanie też okazało się już dość archaiczne. Ale to co w tej grze najważniejsze: rozgrywka, klimat, emocje i przeżycia, ciągle nie mają sobie równych.
Dlatego dobrze się dzieje, że gra doczeka się swojej premiery na konsoli najnowszej generacji. Dzięki temu będzie mogło poznać ją nowe grono graczy. Oby jak największe. Bo ta gra zasługuje na to, jak żadna inna.
Powiem nawet więcej – to gracze zasługują na to, by w nią grać! I zdecydowanie powinni to zrobić. Ba, dobrze będzie pokazać ją nieprzekonanym do gier, by zaprezentować im, czym może być elektroniczna rozrywka. Doświadczeniem nieosiągalnym przez inne medium.
BĘDĘ GRAŁ W GRĘ
SHADOW OF THE COLOSSUS
Grałem w Shadow of the Colossus na PS2.
Grałem w Shadow of the Colossus na PS3.
I będę grał w Shadow of the Colossus na PS4.
Z tym ostatnim muszę jeszcze poczekać. Do lutego 2018.
PS Mała rada na koniec. Jeśli jeszcze nie graliście w SotC, a macie taki zamiar, to nie oglądajcie żadnych filmów ze słowem ‘gameplay’ w tytule, bo pozbawicie się w ten sposób sporo przyjemności z gry.
Co mają ze sobą wspólnego Adolf H., Jan Paweł II, Janek z Czterech Pancernychi jedna mała kropka? Odpowiedź jest bardzo prosta – przeznaczenie. Wszyscy oni mają do wykonania to samo zadanie na Facebooku: przeznaczeni są do tak zwanego „taktycznego obserwowania tematu”. Tak, by osoby zainteresowane danym wątkiem, a zwłaszcza dyskusją pod jakimś wpisem, były na bieżąco informowane o toczącej się tam wymianie zdań.
Czasami bywa tak, że przewijając zawartość Facebooka, trafiamy na ciekawy dla nas wpis, i choć sami nie mamy na dany temat nic do powiedzenia, interesuje nas, jak inni się w danym temacie wypowiedzą. Przydałby się więc jakiś mechanizm, który pozwoliłby na śledzenie dyskusji, bez konieczności wdawania się w nią. I taki mechanizm istnieje.
KROPKA DOBRA NA WSZYSTKO
Facebook informuje nas poprzez powiadomienia, że pod danym postem pojawił się nowy komentarz, jeśli tylko sami wcześniej skomentowaliśmy dany wątek. Ktoś wpadł więc na pomysł (a ostatnio bardzo dużo takich ktosi), że sprytnym rozwiązaniem będzie pozostawienie pod interesującym wpisem komentarza. A skoro ma to być komentarz użytkowy, a nie merytoryczny, wystarczy po prostu postawić kropkę. I to w sensie dosłownym. Jedną. Zwykłą. Małą. Kropkę.
JAN PAWEŁ II, ADOLF H. I JANEK Z CZOŁGU SŁUŻĄ POMOCĄ
Z czasem do kropki zaczęli być zatrudniani inni, których zadaniem było obserwowanie czy w danym wątku nie pojawił się jakiś nowy komentarz. Taktycznymi obserwatorami stali się na przykład Adolf H., JP II i Pancerny Janek. Ten ostatni jest w sumie dość logicznym wyborem, biorąc pod uwagę fakt, że jest telegrafistą. Odbieranie i wysyłanie sygnałów, w naszym przypadku – powiadomień, ma opanowane jak mało kto.
Problem jednak z tym rozwiązaniem jest taki, że zamiast wzbogacać i urozmaicać dyskusję, zaśmieca ją. Co gorsza, dzieje się to całkowicie niepotrzebnie. Bez sensu wręcz, gdyż istnieje inne, sensowniejsze rozwiązanie. I to oficjalne.
1 KROPKA TO ZA MAŁO, UŻYJ 3!
Facebook daje nam bardzo wygodne, szybkie i praktyczne rozwiązanie omawianej kwestii. Wystarczy zamiast 1 kropki w komentarzu, użyjemy 3 kropki, które znajdują się w prawym górnym rogu każdego wpisu na Facebooku. Kropki te są zawsze w tym miejscu, niezależnie od tego czy przeglądamy zawartość fejsa na komputerze, czy w telefonie.
Dają one dostęp do menu posta. Zawartość tego menu może być różna, ale niektóre jego elementy są zawsze takie same. Tak jak ten, który najbardziej nas teraz interesuje: Włącz powiadomienia.
Efekt użycia tej opcji jest dokładnie taki sam, jak pozostawienie komentarza. Będziemy więc otrzymywać powiadomienia za każdym razem, gdy tylko ktoś skomentuje obserwowany wpis. Dzięki temu będziemy cały czas na bieżąco, bez zaśmiecania dyskusji jakimiś kropkami lub postaciami, których i tak prawie nikt nie chce już oglądać.
Dodatkową zaletą włączenia powiadomień, zamiast pisania bezsensownych komentarzy jest fakt, że robimy to całkowicie anonimowo. Co prawda nie dla Facebooka, ale dla osób komentujących obserwowany przez nas wątek, już tak. I dla znajomych, którym by się wyświetliła informacja, że skomentowaliśmy dany post.
Nie zawsze jest to nam potrzebne, ale trochę choćby pozornej prywatności, to zawsze fajna rzecz.
ZAPISZ NA PÓŹNIEJ
A co, jeśli interesuje nas jakiś wpis na Facebooku i chcemy poznać dyskusję pod nim, ale nie uśmiecha się nam dostawanie co 5 minut powiadomienia o nowym komentarzu? Na to też jest bardzo fajne rozwiązanie: Zapisz post. W tym samym, trzykropkowym menu.
Wybranie tej opcji skutkuje tym, że dany wpis zostanie zapisany na później. Dzięki temu nie przepadnie w zalewie wszystkich innych informacji, które przewijają się na Facebooku, i zawsze będzie można do niego wrócić, by prześledzić dyskusję pod nim.
Funkcja ta bardzo dobrze sprawdzi się w momencie, gdy trafimy na jakiś interesujący link, a my nie mamy aktualnie czasu na przeczytanie jego zawartości. Wtedy zapisujemy na później, i wracamy do niego w momencie, gdy dysponujemy wystarczającą ilością czasu na lekturę. Wystarczy wtedy zerknąć do sekcji Zapisane (a to niespodzianka!), gdzie przechowywane są wszystkie zapisane przez nas wpisy.
Widać więc, że mamy do dyspozycji rozwiązania, które są eleganckie, sprawne, a przede wszystkim – przydatne. Nic, tylko korzystać!
Od mojego pierwszego kontaktu z czytnikiem e-booków, stałem się wielkim entuzjastą e-czytania. Po części wynikało to z okoliczności. Mieszkałem wtedy za granicą, a Kindle był najlepszym z możliwych sposobów na czytanie książek (i prasy) po polsku. Od roku mieszkam znowu w Polsce, gdzie czytam zarówno na papierze, jak i e-papierze. Jak wygląda powrót do książek tradycyjnych po 5 latach czytania tylko na czytniku?
Bardzo przyjemnie! Serio. Bardzo lubię książki papierowe. Lubię je kupować. Lubię je dostawać. Lubię je czytać. Lubię je mieć. Zawsze byłem zadowolony z nowej książki. Co piszę całkowicie świadomy tego, że sam przed chwilą napisałem, że jestem wielkim entuzjastą e-czytania.
Przez większość mojego życia czytałem papier. Tylko papier. Później przez prawie 5 lat czytałem e-booki. Tylko e-booki. Od roku mam okazję i przyjemność czytać w każdej formie, zarówno książki tradycyjne, jak i elektroniczne. Ba, część książek czytałem jednocześnie na papierze i czytniku.
Co się okazało? Co jest lepsze? Co wybrać? Książka czy e-book?
Przed podjęciem ostatecznej decyzji, prześledźmy sobie po kolei wszystkie różnice pomiędzy tymi formami czytania.
E-BOOK NIE PACHNIE
Jest to chyba najczęściej powtarzany fakt przeciwników e-booków. I nie da się zaprzeczyć, że e-book rzeczywiście nie pachnie. Nigdy jednak nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego fakt ten staje się głównym argumentem przeciwko e-bookom. Jakim cudem niemożność powąchania książki elektronicznej ma od razu dyskwalifikować tę formę czytania?
Jestem w stanie uwierzyć, że zapach kleju, papieru i farby drukarskiej komuś się podoba. Spoko. Ale dlaczego książka, która nie pachnie, ma być od razu gorsza? Przecież książka papierowa też nie zawsze pachnie. I co? Takiej nie warto już czytać, bo nie będzie z tego żadnej przyjemności?
KSIĄŻKI SĄ DUŻE I CIĘŻKIE
Książki papierowe bywają naprawdę ciężkie. Zwłaszcza gdy są duże. Ma to znaczenie przy ewentualnych przeprowadzkach, urlopach, ale też w dzień powszedni, kiedy chcemy zabrać ze sobą lekturę, by poczytać w drodze do pracy.
Ciężar i gabaryty książek bywają kłopotliwe również w przypadku uzbierania pokaźnej ich kolekcji. W dodatku podczas noszenia niepotrzebnie obciążają kręgosłup.
Czytniki e-booków są za to małe i lekkie. Mój wraz z okładką waży mniej niż 3 tabliczki czekolady. A bez okładki połowę tego. I mieści się w kieszeni spodni. Dodatkowo e-booki można przecież czytać nie tylko na czytniku, ale praktycznie na każdym telefonie. Tak więc całą bibliotekę można mieć zawsze przy sobie. Bez negatywnego wpływu na kręgosłup.
KSIĄŻKA SIĘ NIE ROZŁADUJE
Z faktu, że e-booki można czytać jedynie za pomocą sprzętu elektronicznego, wynika jedna z głównych wad – możemy nagle stracić dostęp do lektury, jeśli bateria się rozładuje. Nie jest to jakoś szczególnie kłopotliwe, bo czytniki mają bardzo dobrą żywotność na jednym ładowaniu, a o tego odpowiednio wcześnie informują o tym, że pora je nakarmić. Tym niemniej, jest to rzecz wymagająca odnotowania.
E-BOOKA MOŻNA CZYTAĆ W CIEMNOŚCI
E-booka można czytać nawet w największej ciemności. Wszystkie nowe modele czytników mają oświetlenie, tak samo, jak wszystkie telefony i tablety mają podświetlenie. Książka papierowa potrzebuje oświetlenia zewnętrznego, które nie zawsze jest dostępne.
E-BOOKA MOŻNA DOSTOSOWAĆ DO WŁASNYCH POTRZEB
Książka raz wydrukowana, zawsze będzie taka sama. W przeciwieństwie do e-booka, którego można dostosować do własnych potrzeb. Wielkość liter, ich krój, wielkość marginesów i odległość między wierszami – to wszystko można w prosty sposób ustawić w taki sposób, żeby lektura była jak najbardziej wygodna i przyjemna.
Póki co zmniejszam font i ustawiam najmniejsze odległości i marginesy, ale dla wielu, zwłaszcza starszych osób, to możliwość powiększenia liter będzie wielką zaletą e-booków. To cecha, która z pewnością jest dla wielu kluczowa.
E-BOOK JEST ODPORNY NA ŻYWIOŁY
Książka jest bardzo podatna na działanie ognia czy wody, co bardzo źle wpływa na żywotność książki. E-book jest odporny na to wszystko. Bo przecież książka elektroniczna, jako twór niematerialny, jest niezniszczalny. Technicznie rzecz biorąc, zniszczyć można co najwyżej nośnik, ale samej e-książki już nie.
Ale ok, jeśli ktoś chciałby się czepiać, to na ten moment założyć nawet możemy, że czytnik e-booków to książka. A ten, podobnie jak papier, na ogień odporny póki co jeszcze nie jest. Za to na wodę – nowsze modele już tak.
E-BOOKI SĄ TANIE, ALE CZYTNIK JEST DROGI
Inna sprawa, że gdy stanie się coś z naszą książką, na przykład zostawimy ją w autobusie albo w samolocie, to strata będzie raczej niewielka. Przynajmniej w porównaniu ze zgubionym albo zniszczonym czytnikiem. Bo ten kosztuje przynajmniej kilkaset złotych.
Nie oznacza to jednak w żaden sposób, że czytnika nie opłaca się kupować. Otóż opłaca się. I to bardzo. Mamy w Polsce kilka (jeśli nie nawet kilkanaście) internetowych księgarni z e-bookami. Zawsze jest tam jakaś promocja. Naprawdę zawsze. W każdej księgarni. Jeśli więc ktoś nie ma parcia na najnowsze publikacje, to przy odrobinie cierpliwości, można załapać się na ogromną promocję nawet książki, która na co dzień kosztuje 70 zł. Sam bardzo, bardzo rzadko płaciłem więcej niż 15 zł za e-booka.
Na książki papierowe też są oczywiście promocje, ale nie aż takie. I raczej nie na topowe pozycje.
E-BOOKA DOSTĘPNY NATYCHMIAST
Skoro już jesteśmy przy kupowaniu, warto od razu poruszyć inną kwestię z tym związaną. Cechą e-booków jest natychmiastowy dostęp do zakupionych pozycji. Natomiast po książki papierowe trzeba się albo wybrać do księgarni, albo poczekać na odwiedziny kuriera.
Ta natychmiastowość zakupów książek elektronicznych przedstawiana jest jako wielka zaleta. I z pewnością tym jest. Sam tak uważam. Ale gdy niedawno kupiłem książki i czekałem na kuriera z paczką, przypomniałem sobie, jakie to ekscytujące.
Jakoś tak mam, że bardzo się jaram paczkami, które mają do mnie dotrzeć. Zawsze w takiej sytuacji co chwilę sprawdzam status przesyłki, żeby wiedzieć gdzie jest i co się z nią właśnie dzieje. A gdy już w końcu trafi w moje ręce, to rozpakowywanie jej sprawia mi tyle samo frajdy, co rozpakowywanie prezentów pod choinką. Mimo, iż wiem co jest w środku.
Tak samo z wyprawami po książki do sklepu. Lubię to. No po prostu to lubię. Zakupy e-booków nie dają takich emocji.
KSIĄŻKI ŁĄDNIE PREZENTUJĄ SIĘ NA PÓŁKACH
Zawsze podobały mi się regały „zawalone” książkami. Jest to chyba najfajniejszy sposób aranżacji wnętrz. Dodatkowo, jako człowiek z żyłką kolekcjonera, wyobrażam sobie, jak fajnie jest patrzeć na rosnący zbiór książek. Tylko sobie wyobrażam, bo sam mam ich bardzo mało. To co czytałem, najczęściej pochodziło z bibliotek.
Co prawda jest pewien sposób na e-booki na półkach, ale jakoś mnie on nie przekonuje:
NA CZYTNIKU CZYTA SIĘ WIĘCEJ I SZYBCIEJ
Są nawet badania w tej sprawie. Ale mi one w sumie do niczego nie są potrzebne, bo prawdę tę znam z autopsji. Sam na sobie zauważyłem, że odkąd zaopatrzyłem się w czytnik e-booków, to czytam dużo więcej i dużo szybciej.
Pierwsze wynikać może z faktu, że e-booki pozwalają na czytanie w praktycznie każdej sytuacji. Czasem nie ma możliwości albo po prostu nie chce się wyciągać z torby książki, za to nie ma problemu, żeby na chwilę wyciągnąć czytnik lub telefon, by przeczytać choćby mały fragment tekstu.
Natomiast zwiększona szybkość czytania, to efekt wspomnianej już możliwości dostosowania sobie wyświetlania książki do swoich potrzeb.
PAPIER LEPIEJ SIĘ ZAPAMIĘTUJE
Na potwierdzenie tego też są wyniki badań. Skąd to zjawisko? Ocenia się, że powodów może być kilka. Na przykład taki, że książka jest medium znanym naszemu mózgowi, który nauczył się przyswajać z niego jak najwięcej informacji, a e-book jest wynalazkiem młodym i nie jesteśmy jeszcze do tego ewolucyjnie przystosowani. A przynajmniej nie tak dobrze, jak do papieru.
Kolejnym powodem może być fakt, że czytając książkę zapisujemy w głowie więcej informacji, niż tylko jej treść. Takie jak grubość książki, pozycja w jej przestrzeni czytanego fragmentu, krój czcionki itd. Podczas czytania papieru odbieramy też bodźce dotykowe, wzrokowe i węchowe (ten słynny zapach książki). Wszystkie to składa się na ogólny odbiór książki. A im więcej bodźców i informacji na raz, wspólnie ze sobą połączonych, tym lepiej zapamiętuje się informacje.
W każdym razie, beletrystyka sprawdza się w formie elektronicznej znakomicie. Ale do książek naukowych czy bardziej poważnych wydawnictw, zdecydowanie polecam wydanie papierowe. Tym bardziej, że z e-bookiem pracuje się bardzo ciężko. Mimo, iż jest możliwość robienia zakładek, notatek i podkreśleń.
CZYTANIE E-BOOKA NIE JEST DOBRYM PRZYKŁADEM DLA DZIECKA
To rzecz nad którą bardzo ubolewam. Wiele się mówi o tym, żeby dawać dziecku dobry przykład i czytać. Jeśli dziecko będzie widziało, że rodzic czyta, to samo będzie chciało to robić. Oczywista sprawa, w końcu dziecko uczy się przez naśladowanie.
Niestety, ale w przypadku e-booków to tak nie działa. Dziecko w czytniku nie widzi książki. Dla niego to jest czytnik. Kolejny gadżet, którym chce się pobawić. Na równi z telefonem czy innym tabletem. Choć tu oczywiście dużo zależy od wieku dziecka.
CZYTNIK E-BOOKÓW KUMULUJE W SOBIE WSZYSTKIE KSIĄŻKI
Gdy brałem czytnik do ręki, wielokrotnie zastanawiałem się nad pewnym fenomenem. Zagadką było dla mnie, jak to jest, że tak bardzo lubię ten sprzęt. A było to o tyle ciekawe, że im dłużej obcowałem z czytnikiem, tym bardziej go lubiłem. W końcu mnie oświeciło!
I nie chodzi tu wcale o żadną konkretną właściwość mojego czytnika. Z pewnością to samo by się okazało z każdym innym sprzętem.
Książki przez nas przeczytane wzbudzają w nas zupełnie inne emocje, niż te nieprzeczytane. Lektura książki sprawia, że przeżywamy (mniej lub bardziej) to, co się w nich dzieje.
Zrób sobie taki mały test. Weź do ręki jakąś przeczytaną książkę. Może być jakoś dawno przerobiona, ale lepiej, jeśli będzie to coś świeżego. Popatrz sobie na nią, i zaobserwuj co czujesz. Nie musisz nawet przypominać sobie jej treści. Ważne są uczucia i emocje.
A teraz weź kolejną książkę i zrób to samo. Zauważysz zapewne, że znowu pojawią się uczucia i emocje. Ale tym razem inne. Może słabsze, może silniejsze. Ale na pewno inne.
Można tak bez końca. Wzięcie do ręki książki przywołuje to, co wywoływała w czasie lektury.
Teraz wyobraź sobie, że czytnik wszystko to w sobie kumuluje. To on jest pośrednikiem pomiędzy nami, a książką. Tak więc im więcej książek za jego pomocą przeczytamy, tym nie tylko więcej emocji przy jego udziale odczuwamy, ale też z każdym e-bookiem się one wzmacniają.
I właśnie za to go uwielbiam!
TO W KOŃCU CO?
E-BOOK CZY PAPIER?
A wybierz sobie co chcesz. To, co bardziej ci odpowiada, z czym lepiej się czujesz.
Osobiście nie mam żadnego problemu z tym, by jedną książkę czytać na przemian na papierze, tablecie, czytniku i telefonie. Przetestowałem to ostatnio, i sprawdza się znakomicie.
Najczęściej jest tak, że ci, co lubią e-booki, nie mają nic przeciwko książkom papierowym. Natomiast fanatycy i fetyszyści szelestu papieru i zapachu kleju uważają, że e-book, to produkt wybrakowany.
Możesz sobie uważać, że nie lubisz e-booków. Twoje prawo. Twoja sprawa. Ale nie mów mi, że e-book, to nie książka. Tak samo, jak zapewne nie powiesz mi, że nie lubisz i nie czytasz newsów, ani żadnych artykułów w Internecie, bo liczy się tylko prasa drukowana…
Bo książka, to książka. Reszta, to tylko nośnik i otoczka.
Czytaj więc tak, jak lubisz. I pozwól innym robić to samo.
Dziecko ufa. Zwłaszcza rodzicom. Dlatego, jeśli któreś z rodziców coś mu obiecuje, to dziecko wierzy, że tak właśnie będzie. Ba, jest wręcz co do tego przekonane. Często jest na tyle pewne, że nie czuje się nawet w obowiązku o obietnicy przypomnieć. Przecież tata obiecał, to na pewno pamięta i z obietnicy się wywiąże. Wierzy, że rzeczy ważne dla niego, są tak samo ważna dla rodzica. I tak rzeczywiście jest. Niestety, rodzic czasem zapomina co obiecał…
WESOŁE MIASTECZKO PRZYJECHAŁO!
Bardzo lubiłem wesołe miasteczka. Jak pewnie każde dziecko. Zawsze więc cieszyłem się, gdy ta atrakcja pojawiała się w mieście. I to pomimo faktu, że nie zawsze wizyty kończyły się dla wszystkich radośnie. Zdarzało się na przykład, że brat wjechał motorynką w stojącą przy torze publiczność. Albo ja sam straciłem zegarek i kawałek zęba w trakcie jazdy elektrycznymi samochodzikami. Choć domyślam się, ze najmniej zadowolona była zawsze i tak osoba, która za te nasze wygłupy płaciła.
Niezależnie jednak od niektórych niewesołych przygód, dla mnie wesołe miasteczko było zawsze właśnie takie - wesołe. Dlatego też, gdy tylko dowiadywałem się o przyjeździe miasteczka (są jeszcze w ogóle objazdowe wesołe miasteczka?), koniecznie chciałem skorzystać choćby z jednej atrakcji.
NASTĘPNYM RAZEM PÓJDZIEMY
Tak więc, gdy pewnego razu przechodziłem z tatą obok placu na którym stały karuzele, samochodziki i inne kolejki, wyraziłem swą wolę skorzystania z tej rozrywkowej oferty. Nie pamiętam jakich słów wtedy użyłem. Ale pamiętam bardzo dobrze, co powiedział tata:
Teraz nie. Teraz musimy wracać do domu. Pójdziemy następnym razem.
Byłem oczywiście niepocieszony. Jak każde dziecko, które chce wszystko tu i teraz. Ale zapisałem sobie w pamięci długotrwałej, że gdy następnym razem przyjedzie wesołe miasteczko, to na pewno będę w nim się bawił. Na pewno! Przecież tata tak powiedział.
WESOŁE MIASTECZKO ZNOWU PRZYJECHAŁO!
Gdy zatem któregoś razu znowu przechodziliśmy obok miejsca na którym zawsze stało wesołe miasteczko, i one rzeczywiście znowu tam było, cieszyłem się jak głupi. Naprawdę. Pamiętam bardzo dobrze, jak bardzo się ucieszyłem.
Byłem przekonany, że już niebawem będę jeździł kolejką w kształcie smoka, albo tymi nieszczęsnymi autami na prąd. Przecież tata obiecał – przekonywałem siebie. Mieliśmy iść następnym razem, i ten następny raz właśnie nastał.
Nic tacie nie mówiłem, bo byłem przekonany, że skoro obiecał, to na pewno pamięta. Niestety, chyba nie pamiętał… Nie poszliśmy się pobawić. Ani tym następnym razem, ani żadnym z kolejnych. A było ich jeszcze co najmniej kilka.
WESOŁE MIASTECZKO JUŻ NIE PRZYJEDZIE
Kilka lat po obietnicy przeprowadziliśmy się z całą rodziną do innego mieszkania. Z jego okien widać było cały plac, który wielokrotnie stawał się centrum dziecięcej rozrywki w mieście. Plac ten długo stał pusty. W końcu przyjechał na niego sprzęt!
Niestety, były to koparki, buldożery i żurawie. I zamiast postawić wesołe miasteczko, postawili supermarket.
Wtedy zrozumiałem, że wesołe miasteczko już nigdy tam nie powstanie.
A niespełniona obietnica sprzed kilku lat, pozostanie taką już na zawsze…