21:22

Przepraszam...


Lubię czytać podczas przemieszczania się. W zasadzie około 90% konsumowania przeze mnie tekstu odbywa się "w drodze". Najczęściej delektuję się lekturą siedząc w miarę wygodnie w pojazdach komunikacji miejskiej. Bywa jednak i tak, że czytam wędrując pieszo. To ostatnie bywa jednak dość niebezpieczne. Zwłaszcza na przejściach dla pieszych, czego mogłem doświadczyć osobiście…

Pewnie myślisz, że skoro przechodzę przez jezdnię z nosem w książce, to sam jestem sobie winien spowodowania zagrożenia? Otóż nie! Nie jestem winien, gdyż czytając podczas chodzenia, jestem w pełni świadomy tego, co dzieje się wokół mnie. Przynajmniej na tyle, by na nikogo i na nic nie wpaść, a jadąc do pracy - wysiąść na odpowiedniej stacji.

Co więcej, zarówno tego felernego dnia, jak i każdego innego, gdy tylko zbliżam się do przejścia dla pieszych, przestaję czytać i przechodzę na drugą stronę całkowicie skupiony na tej jednej czynności. Wiem przecież, że inne podejście do sprawy jest co najmniej lekkomyślne.

Nie inaczej było i tym razem. Dochodzę do przejścia - chowam czytnik. Patrzę na sygnalizację. Mam zielone - idę więc, zadowolony że nie muszę czekać. Niestety, kierowca który jechał z tego samego kierunku co ja i skręcał w prawo, był mniej uważny i skupiony na obserwacji otoczenia podczas jazdy, niż ja podczas lektury…

Zostało mi na szczęście jeszcze na tyle sprawności, że mogłem w miarę zwinnie odskoczyć, by nie musieć sprawdzać czy na masce jadącego na mnie samochodu, nie ma aby jakichś mikrozadrapań, ani tym bardziej osobiście makro wgnieceń na tejże spowodować.

Podniosło mi się oczywiście ciśnienie, a w stronę kierowcy poleciały (niewypowiedziane na głoś) epitety, o których powiedzieć "wulgarne", to zdecydowanie za mało. No bo jeszcze bym zrozumiał, gdybym przez nieuwagę (zaczytanie) wtargnął na przejście na czerwonym świetle. Ale świadom niebezpieczeństw, zrobiłem przecież wszystko, by takiej sytuacji właśnie uniknąć.

Tak więc swoje pomyślałem i szedłem dalej sądząc, że to koniec sprawy. Ale nie. Samochód się zatrzymuje. Oho, coś ci nie pasuje? - myślę sobie, i świadom tego, że jestem w tej sytuacji raczej ofiarą, niż winowajcą, przygotowuję się na konfrontację. W końcu wiem, że racja jest po mojej stronie. Jeśli więc mnie przekrzyczy, to i tak będę zwycięzcą. Przynajmniej moralnym.

Tymczasem kierowca zaczyna otwierać okno w samochodzie. I czym prędzej wystawia przez nie rękę, by mi pokazać "międzynarodowy znak pokoju", czyli pochwalić się długością środkowego palca. Tak to przynajmniej widziałem w wyobraźni, zanim kierowca pokazał to, co faktycznie chciał pokazać - płaską, szeroko otwartą dłoń. W geście przeprosin.

I wiecie co? W tym momencie wszystko to, co przygotowałem sobie w głowie, żeby powiedzieć mu co na jego temat myślę, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Ta wyciągnięta dłoń, te przeprosiny sprawiły natychmiastowo i w zasadzie automatycznie, że zeszło ze mnie całe ciśnienie. Cała złość gdzieś wyparowała. Tak po prostu.

Pokazałem więc kierowcy, że wszystko jest w porządku i nic się nie stało, po czym każdy z nas oddalił się w kierunku celu do którego zmierzał. Szczęśliwy, że osiągnie ten cel cały i zdrowy.

Niby człowiek to wie, bo uczy się go o tym od małego, ale dopiero takie sytuację uświadamiają mu dlaczego właściwie słowo przepraszam zaliczane jest do słów magicznych. Potrafi ono bowiem, w magiczny właśnie sposób, zmienić nas i otaczającą nas rzeczywistość. I to niezależnie od tego jak zostanie wypowiedziane - werbalnie czy też nie. Działa zawsze. Polecam!
Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI