20:29

Przegapione szczęście

Nieeee, to niemożliwe - tłumaczył sobie Martin, gdy różnymi kanałami dochodziła do niego informacja, że ładna i inteligentna koleżanka z jego klasy jest zainteresowana bliższą z nim znajomością. Ci, którzy przekazują takie informacje na pewno sobie jaja robią - myślał. Ta dziewczyna to przecież nie moja liga…

Po dziesięciu latach nadarzyła się okazja, by zweryfikować tamte plotki u źródła.

Opisana na wstępie historia miała miejsce bardzo dawno temu. Dokładniej rzecz ujmując - 1/3 mego życia temu. Kawał czasu zatem minął, ale niepewność słuszności mojego osądu, ciągle siedziała mi gdzieś z tyłu głowy, dając o sobie znać od czasu do czasu. I pewnie sprawa ta pozostałaby nierozwiązaną zagadką, gdyby nie przypadek. A może przeznaczenie?

Zawsze gdy wybieram się podczas urlopu w rodzinne strony, odwiedzam też moich byłych pracodawców. Podczas jednej z takich wizyt, pojawiła się tam owa koleżanka. Sytuacja o tyle niezwykła, że ona - tak jak i ja, na co dzień mieszka w Niemczech. Ba, nawet w Monachium bywa. Ale spotkać się po latach przyszło nam na ziemi ojczystej.

Wymieniliśmy się uprzejmościami. Coś na zasadzie:
- Cześć.
- Cześć. 
- Co u ciebie?
- A dziękuję, w porządku. A u ciebie?
- Też wszystko ok.
- No to fajnie. Pa.
- Pa.
I w zasadzie tyle. 

Niecałą godzinę później minęliśmy się w mieście, obiecując sobie, że jak jeszcze raz się spotkamy, to idziemy razem na piwo. No i stało się. Rzeczywiście znowu na siebie trafiliśmy, więc skończyło się na nocnej pogawędce w ogródku piwnym.

Nie mogłem więc nie skorzystać z takiej okazji, by nie zweryfikować prawdziwości historii opowiedzianej na wstępie. Tym bardziej, że częstotliwość naszych spotkań kazała przypuszczać, iż następna sposobność do takiej rozmowy nadarzy się za kolejnych naście lat…

Zapytałem więc wprost o sytuację z naszych czasów licealnych. Okazało się, że inaczej niż to sobie tłumaczyłem - nikt wtedy ze mnie jaj nie robił. Informacje, które do mnie dochodziły, były prawdziwe!

Ale wiecie co? To jeszcze nie jest takie złe. Zapłaciłem po prostu cenę za to, że nie zaufałem innym. Najgorsze natomiast przyszło dzisiaj. Okazało się, bowiem że kolejną szansę na przeżycie czegoś wspaniałego zmarnowałem nie dlatego, że nie zaufałem innym, lecz dlatego, że nie uwierzyłem samemu sobie!

Ta druga historia jest dość świeża, bo miała miejsce krótko przed moją emigracją. Dotyczy natomiast  dziewczyny, która od początku naszej znajomości sprawiała, że serce biło mi szybciej. Wygadałem się na ten temat przyjacielowi. Ba, zwierzyłem mu się nawet, że dostrzegam pewne sygnały, które zdają się dawać nadzieję na pozytywny rozwój sytuacji.

I co? I nic.
I KUŹWA NIC!

Nie zaufałem swojemu zmysłowi obserwacji. Nie uwierzyłem właściwej (własnej!) interpretacji odbieranych sygnałów. A to wszystko dlatego, że podobnie jak w pierwszym z opisanych przypadków (tylko tym razem jeszcze bardziej), dałem się przekonać samemu sobie, że nie ma co się wysilać, bo i tak nie mam czego szukać u takiej dziewczyny

I choć nie zwykłem płakać nad rozlanym mlekiem, to jednak w tym przypadku, jeszcze długo będę sobie w brodę pluł…

Mimo wszystko jednak cieszę się, że poznałem prawdę. I to wcale nie w myśl zasady, że lepsza bolesna prawda, niż wieczna niepewność. Prawda rzeczywiście okazała się dość bolesna, ale w ten przyjemny sposób, co zakwasy po wyczerpującym treningu na siłowni. Na początku powala człowieka na łopatki, tak że się nawet ruszyć nie może. Ostatecznie jednak wzmacnia i hartuje na przyszłość. 
Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI