21:13

Wiedzieć lepiej


Może chcesz, a nie wiesz, że chcesz? W taki sposób zwykł reagować mój wujek, gdy grzecznie odmawiałem kolejnej kawy czy ciasta. I choć powiedzenie to za każdym razem irytuje mnie coraz bardziej, to rzeczywiście, czasem bywa tak, że nie wiemy, że coś chcemy. Nie każdy jednak to Steve Jobs, z niezwykłą zdolnością przewidywania potrzeb (czy raczej zachcianek) innych.


Niedawna sposobność do obdarowywania się prezentami była piękną okazją, by uświadomić sobie, jak niezwykle trudnym, a czasem nawet niewdzięcznym zadaniem bywa próba sprawienia komuś radości, czyli wpisanie się w oczekiwania i wymagania innej osoby. Gdyby było inaczej, to pojęcie "nietrafiony prezent" byłoby abstrakcją.

Niepowodzenia w doborze podarunku można jednak łatwo wybaczyć i równie łatwo im zaradzić - na Allegro największy boom aukcyjny przypada na ostatni tydzień grudnia i styczeń. :) Mamy tu więc do czynienia ze zjawiskiem względnie niegroźnym i nie warto się nim przejmować. Tym bardziej, że niektórych osób zadowolić się po prostu nie da. I to niezależnie od poziomu zaangażowania i dobrych chęci. Z tym ostatnim trzeba jednak uważać. Wszak nie bez powodu mówi się, że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.

Bardzo, bardzo dawno temu, chcąc uczcić dwa lata (wtedy jeszcze) szczęśliwego związku, postanowiłem zamówić torcik. I nie miał to być pierwszy lepszy wypiek z pierwszej lepszej piekarni. Miał być z dedykacją, czy raczej po prostu z podanym przeze mnie tekstem. Nie był on ani jakoś specjalnie wyszukany, ani tym bardziej skomplikowany. Zadanie cukiernika było wręcz banalne - miał napisać na torciku: "2 LATA". Proste, prawda?

Gdy nadszedł czas odbioru zamówienia, już podchodząc do lady i widząc minę sprzedawczyni wiedziałem, że coś poszło nie tak. Spodziewałem się, że mojego wypieku po prostu nie ma. Okazało się, że torcik jest, ale osoba której powierzono zadanie jego wykonania ubzdurała sobie, że wie lepiej ode mnie, jaki napis ma być na wypieku. I tak, zamiast zamówionego "2 LATA" na cieście można było przeczytać "2 LATKA"...
Towaru niezgodnego z zamówieniem nie odebrałem. Dla zasady.

Choć powyższa historia w czasie jej dziania się była ekstremalnie denerwująca (by nie użyć dosadniejszych słów), to teraz wspominam ją z uśmiechem na twarzy. Są jednak sytuacje, które niezależnie od czasu minionego od ich zaistnienia, są ciągle tak samo irytujące.

Adres mailowy w usłudze Google mam od ponad 6,5 roku. Były to czasy, kiedy rejestrować się można było tylko dzięki zaproszeniu od osoby, która takowe konto już posiadała. A ponieważ  w adresie mam 'martin', a nie 'marcin' wiedziałem, że w przypadku ustnego podawania komuś mojego adresu mailowego, muszę w jakiś sposób zaznaczyć, że w imieniu zamiast 'c' jest 't'. I tak też robiłem. Przez te sześć i pół roku za każdym razem podając adres poczty elektronicznej, mówię głośno i wyraźnie, specjalnie akcentując obecność 't'.

I choć czasem trzeba było znosić dziwne uśmieszki, to problemów żadnych nie było. Tak przynajmniej myślałem. Na ziemię sprowadził mnie mój imiennik (i nazwiskownik? nazwisnik?), posiadacz prawie identycznego maila. Różnica, jak łatwo się domyśleć, polegała na obecności 'c' zamiast 't' w imieniu.

Z wiadomości dowiedziałem się, że osoba ta już kilkakrotnie otrzymała na swoją skrzynkę elektroniczne wyciągi bankowe. Moje wyciągi bankowe! Powód? Najwidoczniej persona, której podawałem swój adres mailowy uznała, że na pewno się pomyliłem. No bo jak można mieć w mailu 'martin', skoro ktoś ma na imię Marcin, prawda?

Copyright © 2016 MARTIN ZALEWSKI